wtorek, 31 sierpnia 2010

Blog Day! Dziś dzień blogów!

O Naszym dniu, poinformowała mnie Agnieszka z Piegowatych Myśli:) Idea bardzo mi się spodobała, więc szybciutko spieszę, aby zdążyć uczcić Dzień Blogów jak należy:) i cytuję zasady za Agnieszką:

“Przez jeden dzień - 31 sierpnia - blogerzy z całego świata publikują notkę polecającą 5 innych blogów, najlepiej gdy są to blogi o innej tematyce, z innej kultury. Tego dnia czytelnicy bloga, będą krążyć po sieci i odkrywać nowe, nieznane blogi ciesząc się z odkrycia nowych ciekawych blogów i blogerów” (cytat ze strony BlogDay).


Oficjalne zasady wyglądają następująco:
Znajdź 5 blogów, które Tobie wydają się interesujące.
Powiadom 5 innych blogerów, że zapraszasz ich do zabawy w BlogDay 2010.
Napisz krótki opis polecanych blogów i zamieść link do nich.
Opublikuj wpis w BlogDay (31 sierpnia).
I użyj tagów BlogDay - link: http://technorati.com/tag/blogday2010 oraz linku do oficjalnej strony BlogDay:http://www.blogday.org

Wybrane przeze mnie blogi to: 

A point of view  zachwycające zdjęcia pełne niezwykłych emocji, zatrzymują chwile najbardziej ulotne i bezcenne;

Kuchnia pełna Tymianka wspaniała wrażliwość i zawsze wydaje mi się, że świat tam zatrzymał się w miejscu, w najpiękniejszym momencie 

Emma w podróży niezwykłe zdjęcia i wspaniałe relacje z odległych Chin, dzięki Emmie inaczej patrzę na ten kraj 

Moje zielone wzgórze podziwiam niezwykłe zdolności i talent gospodyni tego bloga, Ani  z zielonego wzgórza:)

Różne moje rzeczy odkryłam całkiem niedawno, mimo iż kulinarne poczynania LiDki podziwiam od dawna na jej innym blogu, tu zobaczycie na jakie cuda ją jeszcze stać! 

Do wzięcia udziału w BlogDay zapraszam następujące osoby: 

piątek, 27 sierpnia 2010

Jedna z dziesięciu. Ricotta.

Lubicie poniedziałki? Ja nie!
Lubicie niespodzianki? Ja tak!!!
A jeśli poniedziałek zaczyna się od niespodzianki, a nawet dwóch?! Może polubię i poniedziałki?!
W każdym razie miniony poniedziałek naprawdę miło rozpoczął ten tydzień. Z wielką radością i chyba jeszcze większym zaskoczeniem odebrałam zaproszenie Emmy, a kilka godzin później Nicole, do wzięcia udziału w kolejnej blogowej zabawie "LUBIĘ...". Zgodnie z zasadami powinnam wskazać 10 rzeczy, które lubię, podać krótkie uzasadnienie oraz wytypować 10 kolejnych blogów, by posłać zabawę dalej. 


I na tym radość z niespodzianki się kończy! 
Po pierwsze, jak wybrać 10, tylko 10, zaledwie 10 spośród niekończącej się liczby lubianych przeze mnie rzeczy?!
Po drugie mam dylemat czy nominacja od dwóch blogerek upoważnia mnie do podwojenia liczby? A może pójść na kompromis i wymienić 15?!
Nawet jeśli wybiorę wersję XXL i wbrew zasadom i podam 20, to i tak będzie to jedynie pyłek na wierzchu wielkiej góry usypanej ze słów "Lubię...".
Zamieniam więc głowę w mikroskop, ustawiam ostrość, kładę na szkiełku ten pyłek, skupiam uwagę i przyglądam mu się z bliska. I zaraz Wam powiem co widzę: 

1. Poranną kawę przygotowaną i podaną do łóżka przez W. Mocną, aromatyczną, pobudzającą. Kto mnie zna, wie, że bez tej kawy nie wstanę!

2. Deszcz, który budzi mnie w jesienne poranki. Jego koncert na parapecie zatrzymuje mnie w łóżku na dłużej. Jeszcze mocniej niż zwykle czuję wtedy ciepło i opiekę domu.

3. Ciepłe ciasto, a najlepiej lekko podpieczone brzegi. Nic bardziej nie smakuje ze szklanką zimnego mleka.

4. Letnie wieczory na tarasie, gdy otuleni ciepłym wiatrem stajemy się widownią gwiezdnego teatru i słuchamy jak W. opowiada kolejne historie o wszechświecie. Mam wrażenie, że jego wiedza na ten temat jest równie nieskończona jak kosmos, o którym nam tak cudownie opowiada.

5. Ciepłe, drożdżowe rogaliki z różą, koniecznie z cytrynowym lukrem, zjadane w sobotni poranek. Za oknem musi padać śnieg, a jeszcze lepiej jeśli jest śnieżyca! Z kominka bucha ciepło, a my jeszcze w piżamach, zapadnięci w miękkich fotelach zjadamy rogaliki jeden za drugim.

6. Nadmorski wiatr - ciepły, pełen tajemniczych szeptów, oczyszczający ze wszystkich smutków i trosk. 

7. Subtelny szelest piany z białek, gdy łączę ją z innymi składnikami. Część z Was już o tym wie, bo pisałam to nie jeden raz:), ale to jedna z moich kuchennych słabości.

8. Pisanie tego bloga. Kiedyś tylko podglądałam i podczytywałam inne, ale odkąd sama odważyłam się założyć swój blog, czuję jak bardzo jest mi potrzebny. Nie tylko porządkuje moje myśli i wspomnienia, ale stale mobilizuje do uczenia się nowych rzeczy i pozwala mi poznać wciąż tajemnicze, ale oraz bliższe i niezwykle ciekawe osoby, jakimi jesteście Wy, jego Czytelnicy. To ogromnie cenne doświadczenie. 

9. Przeglądanie książek kucharskich przed pójściem spać. Wędruję do łóżka zawsze z kilkoma i za każdym razem znajduję coś nowego i inspirującego. Zasypiam z myślami krzątającymi się po kuchni. 

10. Zakochanie się od pierwszego wejrzenia. Lubię ten bezdech, zachwyt i błysk w oku, gdy znajduję przepis i wiem, po prostu wiem, że muszę go zrobić; mam pewność, że będzie pyszny i od początku czuję, że muszę się z Wami nim podzielić. Dziś tą 10-tkę zamyka przepis na pieczoną ricottę


Znalazłam go podczas rytualnego wieczornego wertowania po książkach kucharskich. Tym razem wybrałam zapomniany od co najmniej roku tytuł "Przyjęcia domowe". Ale ja lubię takie "zaniedbanie". Każdy powrót do takiej książki jest jakbym miała ją w rękach po raz pierwszy. Odkrycie przepisu na pieczoną ricottę z pieczonymi pomidorami było jak strzał Amora! Zakochałam się od razu. A kiedy jeszcze przeczytałam, że przepis zakłada zmieszanie ubitej piany z ricottą to już wpadłam po uszy! I muszę Wam powiedzieć, że naprawdę świetnie ulokowałam swoje uczucia. Was też gorąco namawiam do tego zakochania:) 


Danie jest niezwykle proste, lekkie, świetnie smakuje na ciepło, jak i na zimno. Może być podane jako przekąska, lunch, część lekkiej kolacji. Idealne na zakończenie lata! 


PIECZONA RICOTTA Z POMIDORAMI 
/na 2 porcje/

500 g ricotty
2 białka
oliwa z oliwek
masło do wysmarowania formy
sól, pieprz
1-2 ząbki czosnku
świeże lub suszone zioła (oregano, bazylia, tymianek)
3-4 pomidory


Ricottę przełożyć do sitka, wstawić go do miski, nakryć i odstawić do lodówki na ok. 2 godziny, żeby odciekła. 
Piekarnik nagrzać do temperatury 180 stopni. Białka ze szczyptą soli ubić na sztywną pianę i delikatnie połączyć z ricottą. Dodać wyciśnięte ząbki czosnku, zioła, doprawić do smaku solą i pieprzem. 


Formę do zapiekania o wymiarach 20 x 28 cm wysmarować cienko masłem i przełożyć do niej masę z ricotty. Wierzch wyrównać i skropić oliwą. Wstawić do nagrzanego piekarnika i piec ok. 30 minut, do momentu, aż masa się zetnie i bardzo lekko zrumieni.


Pomidory umyć i przekroić na pół. Drugą formę do zapiekania wysmarować oliwą i włożyć do niej połówki pomidorów przecięciem do góry. Posypać z wierzchu solą i pieprzem oraz ziołami, skropić oliwą i także wstawić do piekarnika na ok. 25 minut. Ricotta i pomidory mogą się piec w tym samym czasie. 


Po upieczeniu ricottę pokroić na porcje i podawać razem z upieczonymi pomidorami. Świetnym dodatkiem jest też świeża bagietka maczana w cudownym sosie, jaki powstał podczas pieczenia pomidorów. Smacznego!


A teraz kolejne trudne zadanie - zaproszenie kolejnych 10 blogów do zabawy. Dziesięć to tak mało! Blogów, które lubię, ba uwielbiam, jest tak dużo... Zatem z mikroskopu zamieniam się w maszynę losującą, wszystkie kule wpadają już do bębna i rozpoczynamy losowanie:)
Zapraszam:
1. Szelkę z ChilliBite - uwielbiam jej wpisy, historie jakie opisuje, cudowny zapał do hurtowej produkcji konfitur:), wiedzę, humor, wszystko!
2. Lo z Pistachio- podziwiam jej konsekwencję, odwagę i cudowne zdolności, zwłaszcza, gdy mierzy się z tak trudnymi zadaniami jak  waniliowe tartaletki Pierre'a Herme. 
3. Agnieszkę z Piegowatych Myśli - zachwycam się jej pięknymi zdjęciami i chwilami, jakie na nich uwiecznia.
4. Annę z addio pomidory - uwielbiam jej poetycką wręcz subtelność, to jak pięknie wybiera słowa i jak pokazuje na zdjęciach swoje wspaniałe dania. 
5.  Amber z Kuchennymi Drzwiami - moja bratnia blogowa dusza i niestrudzona towarzyszka z TU I TAM. 
6. Zaytoon z Cynamon i oliwka - urzeka mnie jej wrażliwość i słowa w jakie ją ubiera. 
7. Ewelajnę z Kuchni pełnej smaków - piękna zdjęcia (borówkowe i malinowe moje ulubione), wspaniałe opisy i ten  cudowny, domowy klimat. 
8. Misię z Food Haven - zachwycają mnie jej zdjęcia, wspaniałe potrawy, a tango zapiera dech w piersiach. 
9. deZeal z Moorland Home - za poczucie humor, piękne zdjęcia i fantastyczne relacje, oby tylko nie robiła takich dłuuugich przerw między postami;)
10. Roberta z Gotowy prawie na wszystko - uwielbiam jego notki z "nawsi" i humor wplatany w świetne relacje z jego kolejnych kuchennych dokonań.

* przepis pochodzi z książki Domowe Przyjęcia, Sheridan Rogers. 

** ten przepis to moja kolejna propozycja do akcji Smacznie i pomidorowo prowadzonej przez katarzynę_sar.

niedziela, 22 sierpnia 2010

Już się Pana nie boję, Panie Suflecie!


Mam dla Was kilka pytań, taki mały quiz. Mnie udało się dobrze odpowiedzieć na 3 pytania. Skrycie liczę, że wśród Was znajdą się osoby, które zasłużą na "czystą piątkę"!

1. Co oznacza francuskie słowo "souffle"?
a/nadmuchać
b/wyrastać
c/wybuchnąć

2. Jaki składnik powoduje, że suflet w trakcie pieczenia wyrasta i nadyma się niczym balon?
a/proszek do pieczenia
b/ białka
c/ żółtka

3. Kto jest autorem stwierdzenia, że "Jedynym powodem, dla którego suflet opada, jest to, iż wyczuwa nasz strach przed opadnięciem". 
a/ Julia Child
b/James Beard
c/ Nigella Lawson

4. Rodzaj naczynia, w jakim pieczony jest suflet nie ma znaczenia. 
a/ tak, to prawda
b/ nie, to nie prawda

5. Co powoduje, że suflet w trakcie pieczenia na wierzchu pęka?
a/ białka są za słabo ubite
b/ piekarnik jest za gorący
c/ naczynie jest za małe 


Prawidłowe odpowiedzi znajdziecie gdzieś pod koniec posta. To taki mój mały trick, by nakłonić Was do przeczytania całości i zmierzenia się z Panem Sufletem. Oczywiście tylko te osoby, które mają to spotkanie nadal przed sobą.
Do niedawna i ja należałam do tego grona. Odkąd tylko usłyszałam słowo "suflet" oraz idące w parze z nim ostrzeżenie, że jest "potwornie trudny, kapryśny i prawie zawsze opada niczym pęknięty balon" skutecznie omijałam wszelkie drogi prowadzące mnie w jego kierunku. Kartki książek kucharskich szybciej się przewracały, gdy tylko pojawiał się nagłówek "Suflet", a ja sama niczym kot na widok wody, otrzepywałam się na samą myśl o jego przygotowaniu.


Ale przecież lubię się rozwijać. Iść do przodu. Uczyć się i stawiać nowe wyzwania. Jeszcze bardziej lubię, gdy udaje mi się je spełnić. Pomyślałam, że suflet nie może być przecież straszniejszy od dźwięku wiertła borującego zęby (nienawidzę!!!) czy perspektywy wylądowania na dywaniku u wściekłego szefa (to na szczęście mi nie grozi).
Oczywiście, przed odkładanym od lat spotkaniem stosownie się przygotowałam. Przede wszystkim przestawiłam się mentalnie przygotowując w podświadomości odpowiednio propagandowe hasła: "Suflet robi się łatwo i przyjemnie. Na pewno Ci się uda. Nie dam mu szans, by opadł". Kiedy kiełkująca myśl, że misja zakończy się pomyślnie zamieniła się w odpowiednio dojrzałe przekonanie, wybrałam przepis i czekałam jedynie na odpowiednią chwilę, by w samotności On i Ja przystąpić do tak długo odkładanej i oczekiwanej konfrontacji. Nie chciałam, by obecność domowników, a Boże broń, zaglądanie mi przez uzbrojone w ubijaczkę ramię, spłoszyło moje co dopiero zrodzone przekonanie, że dam radę. Walka miała być honorowa - sam na sam, z tą tylko przewagą, że ubijany od XVIII wieku suflet nic sobie nie robił z mojej tremy i wzorowo wyrośnięty zerkał dumnie z 64 strony Puddings and Desserts, Elizabeth Pomeroy. 


Wybrałam przepis na suflet morelowy z dwóch powodów. Wybrany przepis zakłada upieczenie jednego dużego sufletu, a nie kilku mniejszych w indywidualnych naczynkach. Wiem, że byłoby to praktyczniejsze, ale ja od paru tygodni szukałam powodu, by wreszcie użyć dużego ramekinu kupionego na targu staroci za całe ...1,50 zł! 
Po drugie uwielbiam morele i miałam nadzieję, że ich dodatek znacząco uprzyjemni całe doświadczenie. Nie myliłam się! Suflet uzyskał nie tylko cudowny smak, ale i piękny morelowy kolor. A fakt, iż miałam zamiar użyć własnoręcznie robionych konfitur podziałał jak zagrzewka trenera wykrzyczana do ucha szykującego się do walki boksera - byłam gotowa do wyjścia na ring!


Jak więc widzicie ten suflet właściwie sam się wprosił do mojej kuchni. I chwała mu za to! Jest pyszny! Co tam, jest boski! Lekki, wilgotny, puszysty, soczyście morelowy! Inny niż wszystkie desery jakie dotychczas jadłam. Wspaniały! A sam suflet? Nie wiem kto jest autorem tej krzywdzącej go przez pokolenia plotki, ale suflet nie jest ani trudny ani straszny. Dla mnie spotkanie z nim było czystą przyjemnością! Jak już pisałam w jednym z postów "bezowych" uwielbiam wprost wszelkie czynności związane z mieszaniem i łączeniem ubitej piany z resztą składników, a to kluczowe zadanie przy robieniu sufletu. Tak więc pozwalam sobie nieśmiało myśleć, że Pan Suflet i ja jesteśmy dla siebie stworzeni i mam ogromną ochotę poznać jego kolejne oblicza:) Jedyne czego nie mogę mu darować, to fakt, że rzeczywiście szybko opada i ma  w nosie  osobę, która chce mu zrobić ładne zdjęcie, i koniecznie uwiecznić pierwsze spotkanie,  a z nadmiaru wrażeń zapomniała naładować baterię w aparacie ... (szczytowej formy Pana Sufleta nie zdążyłam w związku z tym zdokumentować :(


A teraz dla wytrwałych pora na odpowiedzi:

Pytanie 1 - odpowiedź: A
Pytanie 2- odpowiedź: B
Pytanie 3 - odpowiedź: B
Pytanie 4 - odpowiedź:B
Pytanie 5 - odpowiedź: B

Nawet jeśli nie udało się Wam prawidłowo odpowiedzieć, nie zraźcie się proszę do sufletu! Chwytajcie za ubijaczki lub uruchomcie swoje kuchenne maszyny i dajcie się zaprosić na to spotkanie. Ja w każdym razie już planuję kolejne. 

 SUFLET MORELOWY
300 ml puree morelowego (można zastąpić konfiturą morelową, ja użyłam domowej z dodatkiem limonki i rumu)
40 g masła
40 g mąki pszennej
cukier do smaku
3 żółtka, lekko ubite
1 łyżka soku z cytryny
3 białka


Morele, świeże lub z puszki, zmiksować i dosłodzić do smaku. Odmierzyć, tak aby uzyskać 300 ml. Można w zastępstwie użyć konfitury lub dżemu morelowego. Ilość cukru użyta do przygotowania sufletu zależy od tego, jak bardzo słodkie jest puree czy konfitura. Musicie dosłodzić zgodnie z Waszymi przyzwyczajeniami. W zastępstwie moreli można użyć innych owoców, np. śliwek, malin czy jagód.
Formę do zapiekania, najlepiej ramekin o średnicy 15 cm, dokładnie wysmarować masłem i obwiązać wokół "mankietem" z papieru do pieczenia. Powinien wystawać ponad krawędź naczynia przynajmniej kilka centymetrów. Wewnętrzne krawędzie papierowego mankietu także wysmarować masłem. 
W naczyniu o grubym dnie stopić masło, zdjąć z ognia i wmieszać mąkę oraz morelowe puree. Ponownie wstawić na ogień i stale mieszając doprowadzić do wrzenia. Na tym etapie dosładzamy, jeśli jest to konieczne (ja dodałam kilka łyżeczek cukru). Zdjąć z ognia i odstawić do lekkiego przestudzenia. Dodać sok z cytryny i wymieszać.
Do przestudzonej masy dodać lekko ubite żółtka i dokładnie połączyć z całością.
Białka ubić na sztywną pianę i delikatnie połączyć z resztą masy. Gotową masą na suflet przelać do ramekinu.



Piekarnik rozgrzać do temperatury 190 stopni. Ramekin wstawić do wysokiego naczynia napełnionego zimną wodą - powinna sięgać do połowy jego wysokości. Wstawić do nagrzanego piekarnika na ok. 1 godzinę lub do momentu, gdy suflet urośnie i pod dotykiem będzie wyczuwalnie sprężysty. 
Wierzch sufletu może dość mocno się zrumienić, ale nie oznacza to, iż jest spalony. Mój był bardzo mocno przyrumieniony. Podawać zaraz po wyjęciu z piekarnika, choć nawet później, jak opadnie, nadal jest przepyszny! Polecam!


*korzystałam z informacji znalezionych na stronie www.yumsugar.com

** ten przepis to moja kolejna propozycja do prowadzonej przez Kabamaigę akcji Morelkowo-Brzoskwiniowo 2.

piątek, 20 sierpnia 2010

Empanadillas: Post Scriptum

Bardzo ucieszyło mnie to, że tak wielu z Was spodobały się prezentowane w poprzednim poście empanadillas. Mam nadzieję, że teraz Wy znajdziecie swoich 7, a może i więcej powodów, by piec je lub smażyć we własnej kuchni. 
Wraz z komentarzami, za które jeszcze raz dziękuję, pojawiło się sporo pytań co do wersji pieczonej, wariacji ciasta czy samego nadzienia. Zachęcona Waszym entuzjazmem oraz za namową Szelki, która wpadła na świetny pomysł, by zapakować empanadillas do szkolnego pudełka na kanapki,  postanowiłam uzupełnić poprzedni wpis i dodać kilka przepisów na sprawdzone przeze mnie nadzienia plus jeden, który dopiero czeka na swoją kolejkę - może ktoś z Was mnie uprzedzi i podzieli z nami swoimi wrażeniami. 


Empanadillas przygotowane z ciasta według podanego przeze mnie przepisu (klik) można także piec w piekarniku - pieczemy je ok. 15-20 minut, w temperaturze 190-200 stopni, do momentu aż staną się złociste. Przed pieczeniem smarujemy jajkiem rozbełtanym z 1-2 łyżkami mleka. 
Smalec potrzebny do przygotowania ciasta można zastąpić masłem, ale w trakcie smażenia pierożki szybciej się przypiekają, trzeba zatem smażyć tylko kilka naraz, by nadążyć z ich odwracaniem i zdejmowaniem z patelni.  W wersji z masłem zdecydowanie bardziej polecam ich upieczenie w piekarniku. 
Prezentowane poniżej propozycje nadzienia traktujcie jako punkty wyjścia - dodajcie swoje ulubione przyprawy, składniki, zioła. Najfajniejsze jest to, że empanadillas naprawdę zostawiają nam spore pole do popisu i eksperymentowania, a ja taką zabawę w kuchni ogromnie lubię.  


Przepisom towarzyszą niestety wyłącznie zdjęcia z empanadillas z tuńczykiem, bowiem kiedy robiłam poprzednie wersje nie prowadziłam jeszcze bloga, a idea fotografowania dań w coraz gęstszej atmosferze zniecierpliwienia zgłodniałych domowników była mi zupełnie obca:) Zapraszam! 


EMPANADILLAS Z KURCZAKIEM I BRZOSKWINIAMI / MORELAMI

2 łyżki oleju
1 drobno posiekana cebula
50 dag pokrojonej drobniutko piersi z kurczaka
10 dag brzoskwiń z zalewy, drobno posiekanych (można zastąpić suszonymi morelami, wcześniej namoczonymi)
kumin (do smaku) 
sól, pieprz do smaku

Na patelni rozgrzać olej. Dodać posiekaną drobno cebulę i smażyć przez kilka minut, do momentu, aż cebula ładnie się zezłoci. Dodać pokrojoną pierś kurczaka i smażyć razem, aż mięso zbrązowieje. Dodać brzoskwinie lub namoczone wcześniej suszone morele. Zamieszać, doprawić kuminem, solą i pieprzem. Odstawić do ostygnięcia.


EMPANADILLAS Z CHORIZO 

2 łyżki oliwy 
1 drobno posiekana cebula
2 wyciśnięte ząbki czosnku
150 mielonej jagnięciny (u mnie jest niedostępna, zastępuję mielonym mięsem wieprzowym lub wołowym) 
1/2 kiełbaski chorizo (ok. 90 g) 
2 łyżki przecieru pomidorowego
2 łyżki czerwonego wytrawnego wina
1 łyżka posiekanych czarnych oliwek
60 ml bulionu

Na patelni rozgrzać oliwę, wrzucić na nią cebulę i czosnek. Mieszać do momentu aż cebula zmięknie. Dodać mielone mięso i smażyć nadal, aż mięso lekko się zarumieni. Dodać pozostałe składniki i podgrzewać na wolnym ogniu bez przykrycia przez ok. 5 minut lub do momentu aż większość płynu odparuje. Odstawić do ostygnięcia. 


EMPANADILLAS Z MIĘSEM, POMIDORAMI I ZIELONYMI OLIWKAMI

2 łyżki oliwy
1 drobno posiekana cebula
1 zielona papryka, drobno posiekana
1 wyciśnięty ząbek czosnku
200 g mięsa mielonego (najlepiej mieszane wieprzowo-wołowe)
90 ml pomidorów z puszki
50 g posiekanych zielonych oliwek
sól, pieprz do smaku 

Na patelni rozgrzać oliwę, wrzucić cebulę i czosnek i smażyć do miękkości. Dodać zieloną paprykę i smażyć następne 3 minuty, po czym dodać czosnek i smażyć jeszcze przez ok. 1 minutę. Dodać mielone mięso i smażyć do momentu aż lekko zbrązowieje. Teraz pora na pomidory i oliwki. Wszystko dokładnie zamieszać i dusić na małym ogniu do momentu aż wyparuje większość płynu. Doprawić do smaku i odstawić do ostudzenia. 


EMPANADILLAS Z SZYNKĄ I OLIWKAMI

2 jajka ugotowane na twardo
40 g posiekanych zielonych oliwek
95 g drobno posiekanej szynki
30 g żółtego sera, startego

Wszystkie składniki wymieszać, jeśli konieczne doprawić do smaku i nakładać na wycięte z ciasta pierogi. Ta wersja nie była przeze mnie testowana, ale wydaje mi się, że lepiej sprawdzi się w wersji pieczonej niż smażonej. 


* przepisy cytuję za książkami: TAPAS, Hiszpańskie przysmaki; Kuchnia Hiszpańska; Przekąski - Wielka Księga Kucharska

czwartek, 19 sierpnia 2010

7 powodów, dla których uwielbiam ...


... empanadillas: 

1. Zakochałam się w nich podczas naszej pierwszej wizyty w Hiszpanii. Oprócz wymyślnych tapas, sangrii, wina i oliwek, były najczęściej zamawianą przez nas potrawą. Przywodzą na myśl wiele wspaniałych wspomnień z tamtej podróży. 


2. Przepis na nie znalazłam w książce, której współautorem jest genialny tłumacz mojej ulubionej literatury latynoamerykańskiej, Carlos Marrodan Casas.

3. Przygotowuje się je w kilku etapach, a to bardzo mi odpowiada. Lubię krok po kroku, bez zbędnego pośpiechu, zbliżać się do upragnionego finału, bo to cudownie wyostrza apetyt. 

4. Wyrabianie ciasta, elastycznego jak ciastolina, jest niebywale kojące, cudownie ogrzewa dłonie i towarzyszą mu unoszące się wokół delikatne opary białego wina. Poezja! 


5. Są bezkonfliktowe. Ich przygotowanie jest proste i nie wymaga wielkiej wprawy. Na żadnym etapie nie czyhają trudności, które przy wielu innych potrawach potrafią czasami wywołać stan alarmowy.

6. Podstawowe składniki są łatwe do zdobycia o każdej porze roku, dzięki czemu możemy je przygotowywać kiedy tylko mamy ochotę, a zapewniam Was, że będziecie ją mieli nie jeden raz. 

7. Są uniwersalne. Świetnie smakują na ciepło, jak i na zimno. Mogą być podane w formie przystawki, obiadu (koniecznie z soczystą sałatką), kolacji lub jako przekąska na piknik. Nadzienie można dowolnie komponować, a nawet podawać w wersji na słodko, jak to się robi w m.in. w Chile i Argentynie.



Mam nadzieję, że te powody choć część z Was przekonają do przygotowania empanadillas, czyli smażonych pierogów. 
Najbardziej popularne są w Hiszpanii, Argentynie, Chile i Urugwaju. Większe wersje znane pod nazwą calzone należą już do tradycji kuchni włoskiej.  Prawdziwe empanadillas wielkością przypominają nasze pierogi, różnica polega na tym, że nigdy się ich nie gotuje, ale smaży lub piecze na blasze. 


Pochodzenie empanadillas nie do końca jest jasne. Spór toczy się między Argentyńczykami a  Urugwajczykami. Panamczycy są mocno przekonani, że to od nich pierogi trafiły do pozostałej części Ameryki Południowej. Meksykanie uznają empanadas za część swojej historii i tradycji, a  Hiszpanie są jednogłośni co do tego, że do Ameryki wywędrowały z Galicji. *
Przyznam, że bez względu na to skąd pochodzą, dla mnie liczy się to, iż bez problemu mogę je robić w domu. Niech Was nie przerazi dodatek smalcu i fakt smażenia na oleju - przecież nie używamy ich nagminnie, a same empanadillas nie opływają tłuszczem i wcale nie są ciężkostrawne. Polecam!


EMPANADILLAS Z TUŃCZYKIEM
/na 20 sztuk/ 

CIASTO
300 g mąki
25 g masła
25 g smalcu
100 ml białego wytrawnego wina
100 ml wody
1 łyżeczka soli


Wodę z winem podgrzać  w rondelku. Dodać masło i smalec, rozpuścić, ale nie doprowadzić do wrzenia. Zdjąć z ognia i dosypać mąkę z solą. Wymieszać i odstawić na parę minut (masa jest gorąca i musi lekko wystygnąć, aby dało się ją wyrabiać rękami). 
Wyrabiać ok. 5 minut do uzyskania gładkiego, elastycznego ciasta (przypomina ciastolinę).  Gotowe ciasto uformować w kulę, nakryć ściereczką i odstawić na 2 godziny. 


NADZIENIE
1 cebula
1 puszka tuńczyka w zalewie własnej
125 g koncentratu pomidorowego
1 jajko ugotowane na twardo
1 łyżka oliwy
1/2 świeżej czerwonej papryki (nie dodałam)
1 łyżka siekanej natki pietruszki
ząbek czosnku
sól, pieprz do smaku

olej do smażenia



Jajko ugotować na twardo. Oliwę rozgrzać na patelni i wrzucić na nią posiekaną drobno cebulę, następnie paprykę, a po ok. 5 minutach koncentrat pomidorowy i osączonego z zalewy tuńczyka. Zamieszać i dusić pod przykryciem przez kolejne 5 minut. Dodać posiekane drobno jajko, pietruszkę, czosnek, sól i pieprz. Ponownie dokładnie wymieszać, zdjąć z ognia i odstawić. 
Ciasto rozwałkować na posypanej mąką stolnicy (nie powinno być zbyt cienkie). Wycinać koła o średnicy ok. 10 cm. Napełniać kopiastą łyżeczką farszu i zlepiać jak pierogi. 
Na głębokiej patelni rozgrzać olej i smażyć empanadillas z obu stron na złoty kolor. Osuszać na papierowym ręczniku i podawać. 


"Na patio kazałam postawić gliniany piec i obie z Cataliną wzięłyśmy się za pieczenie empanad. Mąka pszenna była kosztowna, ale nauczyłyśmy się je przyrządzać z kukurydzianej. Kiedy wyjmowałyśmy je z pieca, jeszcze nie zdążyły ostygnąć, a ich zapach rozchodził się po całej dzielnicy, przyciągając tłumy. Zawsze zostawiałyśmy kilka dla dziadków i innych nieboraków żyjących tylko dzięki ludzkiej dobroczynności. Ów intensywny aromat mięsa, smażonej cebuli, kminku i pieczonego ciasta tak wniknął mi w skórę, że nadal się za mną snuje. 
Umrę, pachnąc empanadą". 

(Isabel Allende INES, PANI MEJ DUSZY, wyd. Muza, tłumaczenie M. Jordan)

* korzystałam z informacji na portalu rp.pl

**przepis pochodzi z książki KUCHNIA HISZPAŃSKA, wydawnictwo TENTEN

wtorek, 17 sierpnia 2010

Samotność, dzieci i ślimaki.

Samotność. Cisza. Spokój.
Lubię te chwile, kiedy mogę być sama z sobą. Uporządkować myśli, wsłuchać się w kojący dźwięk drzemiącego domu, usiąść w fotelu i w widoku gór odnaleźć horyzont mojego świata. 
Jestem typem samotnika. Nie lubię gwaru, zgiełku dużych miast, przyjęć i zbiorowych imprez. Gubię się wśród nadmiaru słów i głosów, które nieznośnie dziurawią ciszę.
Z uwielbieniem wsłuchuję się w inne dźwięki - jedyną w swoim rodzaju ogrodową radiostację. Cudowne koncerty o stałych porach, tak regularne, że nie potrzebuję zegara. 
Poranna trele ptaków i pierwsza poranna kawa. 
Szelest traw i bzyczenie pszczół pośród wielbiących słońce kwiatów - moje myśli zaczynają krążyć wokół obiadu. 
Solowy koncert kosa - zawsze w okolicach 14-tej i zawsze na tym samym olchowym podium. Arie czarnego tenora zwiastują porę sjesty. 
I zaraz po nich nastaje cisza ogrodu ukołysana delikatnym szumem wodospadu. Świat chodzi na paluszkach, jakby wiedział, że to pora odpoczynku. 
Trzepot ptasich piórek podczas kąpieli w strumyku rozpoczyna moją ulubioną porę dnia - ciepłe letnie popołudnie. Przygaszone słońce, łaskawsze niż za dnia, szykuje się do kolejnej podróży za horyzont. 
A w trawach, ukryte świerszcze i cykady, najpierw nieśmiało, później coraz głośniej, stroją skrzypce przed wieczornym koncertem. Ta ogromna orkiestra maleńkich wirtuozów co wieczór przygrywa słońcu na pożegnanie i wiwatuje każdej kolejnej gwieździe na coraz czarniejszym niebie. Skrzydła nietoperza, jak klapy czarnego fraku dyrygenta, powoli zwiastują zakończenie występu. Ostatnie takty przed nocną ciszą, którą podobnie jak nas, ukołysze do snu szum wodospadu.


Kocham śmiech mojego Synka. Uwielbiam patrzeć jak się śmieje i śmiać się razem z nim. Moja samotność nie jest ekspansywna. Szukam jej między chwilami tak, by nie tracić tego co najcenniejsze - wspólnych momentów zabawy i radości. Uwielbiam też patrzeć jak M. bawi się z innymi dziećmi - kuzynostwem, kolegami z przedszkola, dziećmi z sąsiedztwa. Chętnie i często gościmy te dzieci u nas. Wizyty są zwykle długie i bardzo "intensywne":) Pokoje zmieniają się w dworce kolejowe, komisariaty i stacje kosmiczne.
Przyglądam się tym dziecięcym szaleństwom i podziwiam pomysłowość i niespożyte zapasy energii, a czasami sama zamieniam się w "duże dziecko" i daję się wciągnąć w jedną z wielu wymyślanych zabaw. Jeśli tylko nie jestem komendantem policji, kierownikiem muzeum z wykopaliskami lub tak jak wczoraj kierowcą bardzo wielkiej gwiazdy, staram się przygotować dzieciom coś pysznego. 


Ostatnio najczęściej ślimaki, cudownie maślane bułeczki znalezione na blogu Dorotus. Przed wyjazdem na wakacje zwijałam ślimaki wielokrotnie, zawsze kiedy przychodzi P. Jego wizyty lubię szczególnie. Cudowna sepleniąca swada z jaką opowiada rozbraja mnie całkowicie. W połączeniu z nadal niedoskonałym "R" mojego M. tworzą niezwykły duet, który nawet z najlepszej zabawy przyciąga do stołu zniewalający zapach świeżych bułeczek. Kiedy siadamy razem do stołu chłopcy palcami rezerwują kolejne ślimaki, a te znikają z koszyka w tempie wprost przeciwnym do nazwy. Najlepsze z masłem i domowym dżemem. Słoik za słoikiem znikają zapasy truskawek z białym bzem. 


A ja gromadzę w sercu kolejne zapasy tych cudownych, beztroskich chwil dzieciństwa, w których wciąż jest mi dane uczestniczyć i które tak bardzo kocham wspominać w moich chwilach samotności. 


MAŚLANE BUŁECZKI - ŚLIMAKI
/na 10 sztuk/ 

1 szklanka letniego mleka 
2 łyżki roztopionego masła 
1 jajko 
1 łyżka cukru 
pół łyżeczki soli 
3 szklanki mąki pszennej 
12 g drożdży suchych (3 łyżeczki) lub 25 g drożdży świeżych (użyłam świeżych)


Dodatkowo

2 łyżki roztopionego masła do posmarowania rozwałkowanych placuszków 
1 jajko roztrzepane z 1 łyżką mleka do posmarowania bułeczek 
sezam, do posypania


Świeże drożdże wsypać do letniego mleka, zostawić na kilka minut, aż zaczną się tworzyć pęcherzyki (suche drożdże wystarczy wymieszać z mąką).
W większej misce wymieszać mąkę, cukier, sól, dodać roztrzepane jajko, mleko z drożdżami i masło, wyrobić.  Ciasto powinno być miękkie i gładkie; uformować je w kulę i pozostawić w ciepłym miejscu, przykryte, do podwojenia objętości (około 60 - 75 minut).
Po tym czasie ciasto wyjąć na stolnicę, podzielić na 10 równych części. Każdą z nich rozwałkować na jak najcieńszy duży placek (dowolnego kształtu). Placuszki posmarować masłem i zwinąć w cienkie ruloniki (jak naleśniki). Każdy rulonik z kolei zwinąć na kształt ślimaczka, koniec wciskając pod spód utworzonej w ten sposób bułeczki. Ślimaczki układać na blaszce wyłożonej matą teflonową lub papierem do pieczenia, pozostawić przykryte, w cieple, do napuszenia -na około 30 - 40 minut.
Piec ok. 20 minut w temperaturze 190 stopni.


Bułeczki należą do naszych ulubionych. Smakują jak maślany puch. Ich przygotowanie to czysta przyjemność, nie mówiąc już o ich zjadaniu. Zachęcam Was gorąco - zwijajcie ślimaczki i zajadajcie się nimi łapczywie jak dzieci. Smacznego!  


* przepis w całości cytuję za Dorotus

piątek, 13 sierpnia 2010

Aksamitna skórka, bezowy kożuszek i czarne futerko.

To nie jest post komercyjny. 
Nie zostałam handlarką skór. 
Nie chcę kupić ani sprzedać ciepłego kożuszka.
Nie mam też w szafie (i tak z pewnością pozostanie) nowego futerka, którym chcę się pochwalić.


Wróciliśmy z wakacji.
Z walizkami pełnymi bezcennych wspomnień.
Z torbami napęczniałymi od niezliczonych wybuchów śmiechu i niczym nie skrępowanej radości. 
Z pomalowanymi słońcem twarzami.
Z jasnymi promykami wplątanymi między rozwiane wiatrem włosy.
Z kieszeniami szortów wypchanymi kamyczkami zbieranymi przez M.
Z setkami magicznie zapisanych stron książki ulubionej pisarki.
Ze skrzynką aromatycznych win, które butelka po butelce odkorkują ciepłe wspomnienia - będziemy się nimi rozgrzewać w jesienne wieczory.
Z nowym zapasem sił, których musi nam wystarczyć do następnego lata.
Ze smakiem domowych wiejskich serów odkrytych na pachnącym brzoskwiniami targu, pośród tętniących niezrozumiałym gwarem stoisk z kwiatami, arbuzami, niezwykłej urody bakłażanami, miniaturowymi kapustami, makaronami, kogutami, kaczkami i wielkimi jak balie kociołkami (do gotowania nad paleniskiem).
Z nowymi foremkami (hurraaaa), miseczkami i pięknym naczyniem do pomidorów.
Z ponad tysiącem zdjęć.
Ze skrzynką moich ulubionych, aksamitno-soczystych brzoskwiń.
I z ...psem!


Może Was to nie dziwi, ale dla nas to nadal niemałe zaskoczenie! W moim domu nie było psa od ponad ćwierć wieku. Po dekadzie mruczącego panowania, w porywach pięciu, kotów, z różnych przyczyn nastał okres "bezzwierzęcy" i jeszcze dwa tygodnie temu nic nie wskazywało na to, że wkroczymy w erę psa!
A jednak piętro niżej wielki, wygodny i do niedawna zarezerwowany wyłącznie dla mojego Taty fotel, zajmuje teraz czarny, futrzasty szczeniak! Podrzucony przez kogoś do ogrodu domu, w którym mieszkaliśmy, od początku nas w sobie rozkochał. Wtulony w koszyk, na kolanach mojej Mamy pokonał spory kawałek Europy i mimo choroby lokomocyjnej obudził się rano z radośnie rozmerdanym ogonem. Mamy wielką nadzieję, że ta nowa, niespodziewana przyjaźń przetrwa wiele lat! 
P.S. Nadal nie wybraliśmy imienia! Jeśli macie pomysł, jak nazwać tą psinę - bo to ONA - będę Wam niezmiernie wdzięczna:)


Chciałam pokazać Wam kilka zdjęć, ale potwornie trudno wybrać z tak wielkiej ilości choć mały zestaw "the-best-of". Przynajmniej namiastkę postaram się przygotować w następnym poście.
Chciałam napisać krótko, ale znów się rozpisuję, mimo iż, wróciłam z postanowieniem krótszych postów. Mam wrażenie, że każdy kolejny coraz bardziej się rozrasta i boję się, że nie starczy Wam cierpliwości, by dotrwać do przepisu. 


No właśnie! Przepis! Pora na aksamitną skórkę i bezowy kożuszek, czyli brzoskwinie zapiekane w bezach z lodami orzechowymi. Tam skąd wracam, brzoskwinie są niebywale smaczne. Ciągle nie mogę się zdecydować, którą odmianę lubię najbardziej, więc zajadam się na przemian wszystkimi. Uwielbiam ich aksamitną, cudownie ciepłą od kolorów skórkę, soczysty środek, miękkość, smak, sok, wygląd. Nawet pestki mają najładniejsze ze wszystkich owoców. 


Kocham brzoskwinie. Uwielbiam bezy. Mam słabość do lodów. Chcę jeszcze bardziej polubić amaretto. Łączę wszystko, by spotęgować przyjemność. Dla mnie to zdecydowanie najcudowniejszy deser tego lata. 
Chrupiąca z wierzchu beza kryje słodką piankę otulającą soczystą brzoskwinię, w środku której zamiast pestki czekają na nas nasączone amaretto ciasteczka. Ciepłą słodycz cudownie chłodzi orzechowy smak lodów. A kiedy patrzę na te bezowe kule widzę duże, strzępiaste hortensje - moje ukochane kwiaty w ogrodzie. Chwilo trwaj! 


BRZOSKWINIE ZAPIEKANE W BEZACH Z LODAMI ORZECHOWYMI

/na 4 porcje/ 

4 dojrzałe brzoskwinie
3 białka
szczypta soli
160 g cukru, najlepiej drobnego do wypieków
garść ciasteczek amaretto
likier amaretto
lody orzechowe (ja użyłam domowych, przepis niżej) 


Piekarnik rozgrzać do temperatury 190 stopni.
Brzoskwinie umyć, przepołowić i wyjąć pestki. Następnie ułożyć na płaskim talerzu nacięciem do dołu i polać z wierzchu wrzącą wodą, i zaraz po tym zimną wodą. Obrać ze skórki (większość dojrzałych brzoskwiń można obrać ze skórki bez tego zabiegu). 


Ciasteczka amaretto pokruszyć, wsypać do miseczki i zalać amaretto - ilość likieru powinna być wystarczająca do tego, aby okruszki nim nasiąknęły i utworzyły dość zwartą "papkę". Do każdej połówki, w miejsce wyjętej pestki włożyć łyżeczkę nadzienia amaretto. Nadziane połówki brzoskwiń złożyć razem i położyć na wyłożoną papierem do pieczenia blachę. 


Białka wlać do dużej, suchej miski, dodać szczyptę soli i ubijać na sztywną pianę. W połowie ubijania zacząć dosypywać stopniowo cukier i dalej ubijać do uzyskania sztywnej, lśniącej piany. Każdą z brzoskwiń za pomocą łyżki obłożyć dokładnie masą bezową. Wstawić do piekarnika na ok. 15-20 minut, do momentu, aż beza lekko się zrumieni. Podawać z lodami orzechowymi. 


LODY ORZECHOWE 

200 g słodzonego mleka kondensowanego
300 g śmietany kremówki
mielone orzechy włoskie (nie ważyłam, dosypywałam do masy do smaku) 


Mleko łączę ze śmietaną, dodaję zmielone orzechy, dokładnie mieszam i przekładam do maszynki na lody. Dalej postępuję zgodnie z instrukcją producenta. 


* inspiracją był przepis z książki Desery wydawnictwa Konemann. 


Drukuj przepis

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails