piątek, 26 listopada 2010

TU I TAM po raz 5. Czekoladowe kreacje. I coś do czekolady - dla Was!



TU i TAM po raz piąty!
Nasz wspólny pomysł na gotowanie, tworzenie i smakowanie w obu kuchniach jednoczesnie - u Amber w Kuchennymi Drzwiami i u mnie - u Anny-Marii w Kucharni.
Spotykamy się w  TU i TAM, bo jesteśmy daleko od siebie. Mamy nadzieję na spotkanie w jednej kuchni. Kiedyś...
Tymczasem pozostaje nam obcować wirtualnie.
Listopadowe spotkanie wymyśliłam, ja, Anna-Maria. Tym razem nie ustaliłyśmy nawet przepisu, a jedynie wybrały podstawowy składnik. Resztę zostawiłyśmy naszej inwencji i wyobraźni.
W roli głównej piątego TU i TAM występuje - Gorzka Czekolada.
Zapraszamy!


"Życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz co się trafi." *

Lubię to uczucie podekscytowania, gdy budzę się rano i otwieram oczy. Co dziś mnie czeka, czy będzie słodko czy raczej gorzko... W życiu, jak większość z nas, nie przepadam za gorzkimi chwilami, ale w świecie czekolady gorzki smak wybieram częściej od słodkiego.
Długo, za długo, nie mogłam się zdecydować czym zajmiemy się z Amber podczas naszego kolejnego wirtualnego spotkania. Wybór był równie trudny jak po otwarciu pudełka czekoladek - rozbiegane myśli, rozświetlone oczy i ten sam dylemat co zawsze, gdy palec po zatoczeniu w powietrzu niezdecydowanych spiral i serpentyn ma w końcu wylądować na wybranej czekoladce.


Tym razem to było duże pudełko, mnóstwo kuszących propozycji, ale i wciąż pełno wątpliwości czy będą wystarczająco inspirujące, ciekawe i smaczne. Nie ma przecież nic gorszego od źle wybranej czekoladki! Tyle poświęconego czasu, by po rozgryzieniu odkryć z niekrytym rozczarowaniem, że wybrałam ... marcepanową!!!! Brrrr... (Piszę o tym specjalnie, bo gdyby komuś kiedyś przyszedł do głowy, skądinąd niezwykle miły, pomysł podarowania mi czekoladek, to błagam - oszczędźcie mi marcepanowych. Kawa, karmel i orzechy są zawsze mile widziane:)


I tak oto błądząc myślami i szukając pomysłu poczułam ogromną ochotę na czekoladę. Ta chęć nachodzi mnie najczęściej wieczorem - skrada się po ciemku, najpierw cichutko i łagodnie, ale szybko staje się natarczywa i niepokonana - muszę sięgnąć do szafki i odłamać choć kosteczkę czekolady. Tak się nieszczęśliwie składa, że W. nachodzi zupełnie podobna ochota... A jeśli to On pierwszy sięgnie po ostatni kawałek !!! O nie! Do tego nie mogę dopuścić! Niczym wiewiórka mam więc "tajne skrytki" z poupychanymi tabliczkami czekolady. Skrytki są ściśle tajne do momentu aż.... w akcie czekoladowej desperacji znajdzie je W. Wtedy zmuszona jestem do zmiany skrytki. Nauczona doświadczeniem, by uniknąć najgorszego, czyli zastania pustego papierka w szczytowym momencie czekoladowego głodu, rutynowo dokonuję zmiany skrytki. No i proszę, tym oto sposobem odkryłam przed Wami jedną z ciemniejszych stron mojego charakteru.  Coś mi jednak mówi, że nie jestem jedyna, prawda ...?


Wraz z ochotą na czekoladę przyszedł w końcu pomysł, by to właśnie z niej uczynić motyw przewodni piątego TU I TAM. Tym razem jednak bez żadnego przepisu. Po prostu - gorzka czekolada. Ogromna dowolność i chyba nieskończone możliwości. Nie znam nikogo kto nie lubi czekolady lub jej smaku. Cudownie smakuje sama, idealnie sprawdza się w tylu połączeniach i formach. Uwielbiam jej wszechstronność. Tyle można z niej zrobić. I tu kolejny dylemat - gorzka czekolada to temat rzeka! Oprócz klasycznej tabliczki czekolady, nie ma chyba jednego przepisu, który najlepiej oddałby jej smak i potencjał.


Postanowiłam wybrać coś klasycznego. Coś co bez czekolady nie istnieje. Coś do czego mam absolutną słabość. Coś co cudownie poprawia nastrój. I w dodatku coś, co jak większość genialnych przepisów, jest ponoć absolutnym dziełem przypadku! Pewna amerykańska gospodyni piekąc ciasto czekoladowe zapomniała o dodaniu proszku do pieczenia (i chwała jej za to!). Ciasto nie wyrosło tak, jak oczekiwała, ale postanowiła go nie wyrzucać i podała pokrojone na kwadraty. Tak oto na stół trafiło ... brownie.


Długo szukałam idealnego przepisu na brownie. Wiem, że jest ich wiele, ale większość podaje użycie mąki, a dla mnie wersja z mąką to już nie brownie, tylko ciasto czekoladowe. Brownie musi być ciężkie od czekolady, z leciutko chrupiącą cieniutką skórką i cudownie wilgotnym i ciągnącym środkiem. Smak najlepszych brownie pamiętam z okresu, gdy przez jakiś czas byłam w Stanach Zjednoczonych. Od tamtej pory upiekłam wiele brownie, ale żadne z nich nie osiągnęło najwyższej noty. Aż do teraz! Mogę w końcu śmiało powiedzieć, że znalazłam najlepszy z najlepszych**. Dla nas absolutna rewelacja. Ma wszystko to co brownie posiadać musi i tylko jedną wadę - znika tak szybko, że następnym razem muszę sobie przygotować jeszcze jedną skrytkę .... na brownie:)


Ilość czekolady potrzebna do jego upieczenia jest iście rozpustna, ale co to za cudowna rozpusta! A skoro szaleć, to na całego! Może posmarować brownie cieniutką warstwą kremu z solonego karmelu? Tak, to jest to! Ma być gorzka czekolada? Jest gorzka czekolada! Jest w cieście, niech będzie i na nim. Ale nie jako klasyczna polewa. Podobnie jak zabawę z pieczeniem bez, uwielbiam bawić się czekoladą. Jest niezwykle plastyczna - można z niej zrobić niemal wszystko, nawet czekoladowe koronki i papiloty, a potem ubrać w nie brownie, zamiast polewy.


Moje brownie nie będzie jednak kwadratowe. Ogromnie spodobał mi się prezentowany kiedyś przez Martę Gessler pomysł na okrągłe brownie.  I tak zrobiłam z moim. Wycięłam foremką okrągłe talary - bezcenną korzyścią z tego płynącą jest podjadanie ścinek ciasta - mniammm....


A zatem zostawiam Was z brownie w koronkach i papilotach. To najlepsze brownie jakie znam i chętnie poczęstowałabym Was wszystkich.  Tego nie jestem w stanie zrobić, ale chętnie podaruję Wam zestaw folii  spożywczych do zdobienia czekolady. Zestaw składa się z 4 folii o wymiarze A4 z 4 różnymi wzorami. Napiszcie jaki rodzaj czekolady lubicie najbardziej, a ja spośród wszystkich wylosuję 2 osoby, do których wyślę zestawy. Na Wasze wpisy czekam do końca listopada. 

A teraz Kuchennymi Drzwiami wkradam się do Amber, by zobaczyć jak wyglądało jej spotkanie z gorzką czekoladą....


BROWNIE  - najlepsze na świecie

225 g gorzkiej czekolady, dobrego gatunku o zawartości kakao min. 70%
3 duże jajka
225 g masła
150 g mielonych migdałów
2 łyżeczki ekstraktu waniliowego
100 g grubo siekanych orzechów włoskich
200 g cukru 


Piekarnik rozgrzać do temperatury 170 stopni. Czekoladę wraz z masłem stopić w kąpieli wodnej - dobrze wymieszać, by powstała gładka masa. Zdjąć z ognia, wmieszać ekstrakt waniliowy i cukier. Odstawić do wystudzenia. Jajka ubić, dodając pod koniec mielone migdały i orzechy. Połączyć z masą czekoladową i przelać do wysmarowanej lub wyłożonej papierem do pieczenia formy kwadratowej o średnicy 24 cm.  Piec 25-30 minut (nie dłużej - ciasto musi być "lekko niedopieczone"). Na wierzchu utworzy się cieniutka skorupka, ale wnętrze będzie dalej niedopieczone. Wyjąć z piekarnika i wystudzić. Za pomocą okrągłej foremki wycinać talary, posmarować je kremem karmelowym i ozdobić koronką z czekolady, lub zawinąć w czekoladowe papiloty. 


SOLONY KREM KARMELOWY

Przepis znajdziecie w tym poście - klik.
Jedyną zmianą jaką wprowadziłam było zmniejszenie ilości wody  - dodałam niepełną 1/4 szklanki wody oraz zmniejszyłam ilość śmietany do 100 ml. Po zrobieniu karmelu, musicie koniecznie włożyć go do lodówki, by zgęstniał. Wystudzony karmel połączyłam z kilkoma łyżkami mascarpone - taki krem idealnie nadaje się do smarowania ciast i jest przepyszny! Polecam!


CZEKOLADOWE KORONKI

Do zrobienia czekoladowych koronek potrzebna jest oczywiście gorzka czekolada dobrej jakości. Czekoladę należy stopić w kąpieli wodnej, leciutko wystudzić (ale nie za bardzo, gdy zacznie zastygać nie będzie się już nadawała do pracy i trzeba ją ponownie podgrzać), a następnie przełożyć do rękawa cukierniczego - ja używam kupowanych w Czechach specjalnie do tego celu (oraz do lukrowania ciasteczek i pierników) rękawów z maluteńką tylką (końcówką). Można ją zastąpić grubym workiem foliowym - przełożyć do niego stopioną czekoladą, a następnie w jednym z rogów zrobić delikatne nakłucie, przez które wydostawać się będzie czekolada. 


Na dużej desce lub tacy rozłożyć folię spożywczą lub aluminiową i wyciskać z czekolady dowolne wzory - ja inspirowałam się częściowo  wzorkami, jakie znalazłam na papierze pakunkowym. Gotowe czekoladowe wzory odstawić do całkowitego zastygnięcia (najlepiej do lodówki),  a następnie delikatnie odkleić i nakładać na brownie. Cudownie chrupią i dopełniają smaku! Inspiracją do czekoladowych koronek była ta strona


CZEKOLADOWE PAPILOTY

Oczywiście podstawowym składnikiem jest gorzka czekolada stopiona w kąpieli wodnej. Potrzebna jest także folia spożywcza do zdobienia czekolady - ja pewnym zbiegiem różnych okoliczności weszłam kiedyś w jej posiadanie i nie raz już wykorzystałam. Jeśli jej nie macie może poszczęści się Wam w moim losowaniu?! Trzymam kciuki! Papiloty można też wykonać za pomocą grubej i sztywnej folii spożywczej, jednak wówczas będą bez wzorków. Z folii należy wyciąć pasy o długości pozwalającej objąć cały talarek brownie - wysokość paska to już kwestia wyboru. Ja wybrałam dość wysokie papiloty, bo lubię gorzką czekoladę, a chrupanie takiej cieniutkiej warstwy w połączeniu z resztą brownie było prawdziwą rozkoszą! 


Gotowe pasy umieścić na blacie kuchennym i rozprowadzić na nich cieniutką i równomierną ilość stopionej czekolady. Uwaga! Czekolada musi być niemal całkowicie wystudzona (ale jeszcze wciąż płynna), w przeciwnym razie pod wpływem wysokiej temperatury wzorki się rozmażą. Paski folii z rozprowadzoną czekoladą owinąć delikatnie wokół przygotowanych talarków brownie i odstawić do całkowitego zastygnięcia (najlepiej w lodówce). Następnie bardzo delikatnie ściągnąć folię - wzorki zostaną na czekoladzie. Papiloty wraz z wzrokami gotowe! 


Przypominam także o aukcjach charytatywnych dla Kuby - na jednej z nich możecie wylicytować słoiczek mojej konfitury z czerwonych winogron z rozmarynem i nutą porto.

* cytat z filmu Forrest Gump
** przepis na brownie pochodzi z The Sunday Times.

piątek, 19 listopada 2010

List do Mikołaja. I słoiczek konfitury. Dla Kubusia!




Wczoraj pisaliśmy list do Mikołaja. Właściwie to M. pisał, a ja pomagałam tylko z trudniejszymi literkami. Rumieńce na twarzy, rozświetlone marzeniami oczy i poważny wyraz zamyślenia, czy aby na pewno list dotrze na czas. To pierwszy list M. w wersji słownej, a nie obrazkowej jak dotychczas. Te wspólne chwile przy stole sprawiły mi ogromną radość. Zapisałam w głowie każdy gest, uśmiech i minę. M. pękał z dumy, że taki długi  list napisał  samodzielnie. I, że fajnie jest chodzić do szkoły, uczyć się literek, a potem składać je razem, by spełniać swoje marzenia. Piętnaście, może dwadzieścia wspaniałych, radosnych minut. Zaraz potem kolejne, spędzone na zabawie w policjantów, którzy w tajemniczy sposób wchodzą w posiadanie eliksiru szybkości - teraz złapanie złodzieja to kwestia sekund:)! I jeszcze gra w karty, zabawa z psem, długie rozmowy na ważne tematy - czy  powietrze może być twarde ? Tak nam minęło popołudnie. Tak spędzamy wiele z naszych  wspólnych dni. 


Gdy pisaliśmy list. M. zapytał, czemu ja nie piszę, czy nie wiem jeszcze co bym chciała dostać od Mikołaja? Rozbawiło mnie to, bo od lat tego nie robię, choć przyznam, że i tak Mikołaj o mnie zwykle pamięta - dziękuję;) I zaczęłam się zastanawiać na co mam ochotę, co bym napisała w liście. I oczywiście wpadło do głowy kilka zupełnie przyziemnych drobiazgów, ale nie warto ich spisywać. I bez nich też sobie świetnie daję radę. Ale popatrzyłam na M. i już wiedziałam o co mogę prosić Mikołaja - o wielki wór bez dna, z którego wysypywać  się będą właśnie takie wspólne chwile, cudowne rozmowy, szalone zabawy, momenty do dumy i radości. 


Nie umiem sobie wyobrazić co w liście do Mikołaja napisałby Kubuś, gdyby kiedyś w ogóle mógł pisać, ale myślę, że wiem, co napisałaby w liście jego Mama...
Większość rodziców "tajemniczo" zamienia się w Mikołaja spełniając życzenia dzieci. Ale w tym wypadku nie trzeba być rodzicem, by pomóc w spełnieniu marzenia. Może to zrobić każdy z Was włączając się do akcji charytatywnej dla Kubusia, ale  i dla wielu innych dzieci, których marzenia bez naszej pomocy pozostaną wciąż bez szans. 


Zachęcam Was z całego serca do udziału w licytacji przedmiotów, z których dochód zostanie przekazany na pomoc dla chorego KubusiaZnajdziecie tam także moje słoiki cudownej konfitury z czerwonych winogron z rozmarynem i nutą porto. Ta konfitura podbiła moje serce i niemal do upadłego zamykałam kolejne (coraz pokaźniejsze) dostawy winogron w piętrzące się na półkach słoiczki. Po zachwycie, jaki wywołało u nas połączenie winogron z rozmarynem w Schiacciatta con L'uva (klik), bardzo chciałam zatrzymać ten smak na dłużej i udało się! Rozmaryn nie dominuje, ale tworzy niezwykle aromatyczne tło.


Receptura moja, ale konfitura może być Wasza!  
Liczę na Was Mikołaje:)
Szczegóły aukcji znajdziecie TU, a przepis poniżej. 


KONFITURA Z CZERWONYCH WINOGRON Z ROZMARYNEM I NUTĄ PORTO
/podaję składniki na 1kg obranych owoców, co daje ok. 6 słoiczków/

1 kg ciemnych winogron, najlepiej odmiany Concord
1 gałązka świeżego rozmarynu
ok. 100 ml porto
1/2kg cukru żelującego 2:1
cynamon, imbir - do smaku


Obrane winogrona opłukać i przełożyć do garnka. Ugnieść, tak by puściły sok. Wstawić na średni ogień, i gdy lekko się rozgrzeją dosypać cukier żelujący oraz wrzucić rozmaryn. Dokładnie zamieszać i nadal mocno ugniatać. Dolać porto oraz cynamon i imbir - do smaku, wg indywidualnych preferencji. Doprowadzić do zagotowania i gotować jeszcze przez ok. 3-4 minuty. 


Ściągnąć z ognia. Przygotować drugi czysty garnek oraz sitko - chochlą nabierać konfiturę i przecierać przez sitko, tak by pozbyć się pestek i skórek. Jeszcze gorącą przekładać do czystych, wyparzonych słoików, mocno zakręcić i odstawić do momentu, aż konfitura się zetnie. Najlepiej odstawić na kilka tygodni, by jeszcze mocniej naciągnęła aromatem rozmarynu i porto.  Ale równie dobrze można od razu wyjadać łyżeczką ze słoika!





piątek, 12 listopada 2010

Macarons. Jak poskromić kaprysy? Instrukcja obsługi makaroników.



Są równie kapryśne jak suflety. I choć wymagają niewiele składników, do ich przygotowania będą nam potrzebne duże zapasy cierpliwości, optymizmu, intuicji i szczęścia. Jak przystało na francuską arystokrację, na spotkanie z tymi ciasteczkami trzeba odpowiednio się przygotować i poznać kluczowe zasady makaronikowego savoir vivre, w przeciwnym razie nie będzie nam dane rozkoszować się ich smakiem. 


Przed ponad rokiem próbowałam się z nimi zaprzyjaźnić, ale zlekceważyłam zasady i zamiast makaroników wyjęłam z piekarnika ciasteczka płaskie jak berety ... Pomyślałam wtedy, że skoro tak kapryszą, to ja się z nimi nie będę zadawać. Ale po udanym spotkaniu z sufletem (klik) po raz kolejny doszłam do wniosku, że nie ma rzeczy niemożliwych. Czasami trzeba do nich dojrzeć, wybrać lepszy czas, metodę albo po prostu od samego początku uwierzyć, że da się radę. Kapryśne macarons postanowiłam pokonać stoickim spokojem. I choć daleko im z pewnością do niewiarygodnie pięknych francuskich oryginałów,  mają wszystko co trzeba, czyli wysoką falbankę wokół gładkiej skorupki, a ja jestem bardzo zadowolona z efektu końcowego. Przyznaję, że warto było dobrze się przygotować, by móc później delektować się mięciutkimi kawowymi ciasteczkami z niezwykle kuszącym nadzieniem, a nawet dwoma.  


Historia macarons sięga roku 1533, kiedy to wywodzące się z Włoch migdałowe ciasteczka zostały wprowadzone na dwór Katarzyny Medycejskiej przez jej nadwornego szefa kuchni. Podobnie jak włoski oryginał słowo macarons oznacza "dobre ciasto".  Pierwsze makaroniki były zwykłymi ciasteczkami z cukru, białek i zmielonych migdałów. Nie ma regionu Francji, który nie szczyciłby się historią związaną z macarons. Jedna z nich mówi, iż makaroniki z Nancy uratowały przed śmiercią głodową wnuczkę Katarzyny Medycejskiej.  Ponoć zajadano się nimi podczas wesela Ludwika XIV z Marią Teresą w 1660 roku. 


Formę "piętrową", czyli zlepionych ciasteczek, przybrały dopiero na początku XX wieku za sprawą  Pierre'a Desfontaines, wnuka Louisa Ernesta Laduree, słynnego francuskiego cukiernika, który wpadł na pomysł, by makaroniki skleić czekoladowym kremem. Z czasem cukiernicy zaczęli eksperymentować z dodatkami zamieniając wersję oryginalną na smakowe w niemal wszystkich możliwych kolorach. Nadal jednak najbardziej uznanym i najczęściej odwiedzanym miejscem przez miłośników macarons jest paryska cukiernia Laduree (klik).


Jak podają znawcy, prawdziwe macarons powinny wyróżniać się następującymi cechami:

1. Ilość nadzienia w stosunku do ciasta powinna wynosić pomiędzy 1:1 i 2:1, czyli nie powinno go być ani za mało ani za dużo, jednym słowem w sam raz:) 
2. Nadzienie powinno być gładkie, nie za suche i łatwo się rozprowadzać. Podczas jedzenia nie powinno brudzić palców:).
3. Struktura ciastek powinna być gładka - duże, widoczne grudki migdałów świadczą o tym, iż nie zostały wystarczająco dobrze zmielone i dyskwalifikują makaroniki :(
4. Skorupka ma być cienka i gładka. Jeśli zjadając czujemy, że jest twarda lub mamy kłopot z jej ugryzieniem, musimy pogodzić się z przegraną.
5. Wnętrze makaronika powinno być lekkie, nieco ciągnące, tak jak w bezach. 
6. Ciasteczko powinno unosić się na tzw. falbance, która powstaje podczas pieczenia. Jeśli wyjmujemy z piekarnika płaskie ciasteczka bez falbanki, upiekliśmy ciasteczka migdałowe, ale nie makaroniki.


No tak, sporo tych reguł, można się na wstępie zniechęcić. Ale jest kilka "magicznych" sztuczek, dzięki którym nasze szanse na upieczenie idealnych macarons zbliżają się do 100%. Przy moim pierwszym podejściu trzymałam się sztywno zaczytanych wskazówek i mieszałam masę dokładnie 50 razy, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, zataczając koła i unosząc pianę. Niestety, i tak w końcu upiekłam migdałowe berety. Tym razem starałam się nie czytać zbyt wielu stron i porad, a skupić się na jednym przepisie. I choć w blogoświecie za absolutną wyrocznię i mistrzynię uchodzi cudowna Tartalette, ja ostatecznie wybrałam wskazówki Meety, z niezwykle inspirującego bloga What's For Lunch Honey. Meeta nie tylko piecze przepiękne makaroniki, ale podaje bardzo jasne i jak się okazało skuteczne rady. Oto one:


1. Makaroniki powinny zachować równy okrągły kształt - można wydrukować sobie matrycę i przerysować ją później na papier do pieczenia podkładając ją pod spód (UWAGA! trzeba pamiętać, aby wyjąć matrycę przed wstawieniem blachy do piekarnika:)
2. Migdały muszą być idealnie zmielone, właściwie strukturą powinny przypominać mąkę - nie ma mowy o grudkach! Najlepiej mielić je razem z cukrem pudrem w blenderze lub mikserze - na najwyższych obrotach, a później przesiać przez sitko usuwając wszystkie grudki.
3. Używajcie wyłącznie "sezonowanych" białek, a nie świeżych! Białka należy trzymać w temperaturze pokojowej od 1 do 3 dni, lub przez 5 dni w lodówce. Dzięki temu podczas pieczenia będę się ładnie unosić i nie rozleją się na boki.
4. Kluczową kwestią jest samo mieszanie piany z migdałami. Po dodaniu piany do zmielonych migdałów z cukrem należy za pomocą łopatki, najlepiej silikonowej, mieszać zaczynając od środka masy, a następnie podważać od dołu do góry.


5. Masa makaronikowa nie może być ani za sztywna ani za płynna. Jak to osiągnąć? Po dokładnym zmieszaniu zmielonych migdałów i cukru z pianą, powinniśmy otrzymać masę, która szeroką wstążką spływa z mieszadła. Można zrobić łatwą próbę, nakładając na talerzyk łyżeczkę nadzienia. Jeśli nadzienie powoli się rozlewa nie zostawiając żadnych wierzchołków, masa jest gotowa. Jeśli jednak masa zachowuje swój kształt, trzeba jeszcze kilka razy delikatnie zamieszać, aż do uzyskania właściwego efektu.
6. Teraz najważniejszy jest odpoczynek. Niestety, nie mam Was na myśli, ale makaroniki:) Po przełożeniu gotowej masy do szprycy lub rękawa cukierniczego i wyciśnięciu niewielkich kółek (średnica ok. 2 cm), makaroniki muszą "obeschnąć" przez minimum 30 minut, a najlepiej 1 godzinę. Dzięki temu obsuszona skorupka podczas pieczenia zachowa gładki i równy kształt i bez pękania równo uniesie się do góry na falbankach. A my w tym czasie mamy czas na sprzątnięcie ;)
7. Wiem, że po tych wszystkich zabiegach ma się ochotę w nagrodę jak najszybciej zajadać makaronikami, ale i na tym etapie konieczna jest cierpliwość. Makaroniki najlepiej smakują po przynajmniej jednodniowym "leżakowaniu". Dzięki temu rozmiękają, środek staje się cudownie ciągnący i delikatny. Jeśli przejdziecie pozytywnie wszystkie poprzednie etapy, to naprawdę warto zaliczyć jeszcze ten ostatni - nagrodą będzie rozpływający się w ustach makaronik!


Teraz po spisaniu tych wszystkich mądrości, myślę sobie, że dla mnie sukcesem będzie jak ktoś dotrwa do końca tego posta:)) Bo z makaronikami tak jest - trzeba im poświęcić czas i pozytywną energię, na co i ja teraz z Waszej strony w skrytości liczę;)

Piekąc kawowe makaroniki bazowałam na przepisie Meety. Gotowe makaroniki przełożyłam czekoladowym ganache oraz solonym karmelem. Było niezwykle pysznie!
Ten przepis to także moja propozycja do Orzechowego Tygodnia prowadzonego przez Elę z blogu MyBestFood. 


KAWOWE MAKARONIKI Z CZEKOLADOWYM GANACHE I SOLONYM KARMELEM
/na 30 sztuk makaroników - już po sklejeniu/

110 g cukru pudru
60 g migdałów (bez skórki)
60 g białek
40 g cukru kryształu
1,5 łyżeczki mielonej kawy


Białka ubić na sztywno, pod koniec ubijania dodając cukier aż do uzyskania gładkiej, lśniącej piany. Migdały i cukier puder zmiksować razem w malakserze. Po zmiksowaniu przesiać. Połączyć z rozpuszczoną kawą - ja tarłam ją na drobny proch w moździerzu. Ubitą pianę przełożyć do zmielonych migdałów z kawą i dokładnie połączyć stosując wskazówki opisane powyżej. Gdy masa jest gotowa, przełożyć ją do rękawa cukierniczego lub szprycy i wyciskać na przygotowaną wcześniej blachę z papierem do pieczenia. Następnie odłożyć na min. 30 minut. 
Piekarnik nagrzać do temperatury 170 stopni. Makaroniki piec przez 10-11 minut. Po wystudzeniu ściągnąć z papier i odstawić na jeden dzień by rozmiękły. 


GANACHE CZEKOLADOWY

100g gorzkiej czekolady dobrej jakości 
1/3 kubka śmietany kremówki

Czekoladę połamać na kawałki i rozpuścić w kąpieli wodnej razem ze śmietaną. Zdjąć z ognia, dobrze wymieszać i włożyć na godzinę do lodówki, by masa stężała.


SOLONY KARMEL

Przepis znajdziecie w poprzednim poście - klik 
Jedyną zmianą jaką wprowadziłam było zmniejszenie ilości wody  - dodałam niepełną 1/4 szklanki wody oraz zmniejszyłam ilość śmietany do 100 ml. Po zrobieniu karmelu, musicie koniecznie włożyć go do lodówki, by zgęstniał. 

* korzystałam z informacji znalezionych na tej stronie 
** przepis na makaroniki pochodzi z tej strony - klik 

 

niedziela, 7 listopada 2010

Karmel, pomarańcze i jak nie robić gościom ambarasu



"Najładniej wygląda, gdy pomarańcze podają się na pięknych kryształach w wysokie stosy ułożone, lecz to przedstawia pewne niedogodności, gdyż goście sami muszą obierać ze skórki, cukrować, co szczególniej w Grudniu, Styczniu i Lutym jest niezbędne, gdyż pomarańcze są tak kwaśne, że je bez cukru jeść nie można. W tym czasie najwłaściwiej jest, obrawszy poprzednio ze skóry i naskórka białego pokrajać w plasterki, mocno ocukrzyć i ułożyć na salaterkach lub małych talerzykach, ubierając po wierzchu pokrajane w paski, smażoną w cukrze skórkę pomarańczową. Na wiosnę, gdy pomarańcze już słodkie, chcąc i stół niemi ubrać i nie robić gościom ambarasu, należy każdą nadkroić na cztery części, skórkę wierzchnią obrać zostawiając u dołu połączone skórki, a pomarańcze samą palcami z wierzchu rozdzielić na cząstki, nie rozłączając ich do końca, złożyć następnie w całość i układać w koszyki jak całe. Obok postawić miałki cukier na kryształowym talerzyku. Można podać także w ten sposób, aby dwie połówki skórki tworzyły dwie oddzielne miseczki, w takowe wkładać rozdzielone cząstki, kładąc na wierzch wypukłą stroną, co ma pozór miseczki, dla każdego oddzielonej z połową obranej pomarańczy."* 


Jak widzicie nie rozstaję się z Kucharzem. Cieszę się, że mam go w blisko siebie i w każdej chwili mogę chłonąć jego słowa. Dziś zaczytuję się stronami poświęconymi Doświadczeniom gospodarskim. Brzmi dziwnie, prawda? A co oznacza? Otóż Kucharz radzi jak "pobielać rądle, farbować galarety, przechowywać jaja i cytryny oraz odświeżać baby i stare bułki" *. Wśród tych porad jest też ten wpis o podawaniu pomarańczy. Przeczytałam go z uśmiechem na twarzy. Rozczulił mnie Kucharz i jego dbałość o to, by nie tylko coś smacznie ugotować, ale także ładnie podać i zadbać przy tym o dobre samopoczucie gości. Oprócz niezliczonych zalet jakie Kucharz posiada, właśnie ta dbałość o gości niezwykle mnie ujmuje. Szarmancki jegomość z Kucharza, prawda? 


Gdy byłam dzieckiem pomarańcze były obiektem westchnień. Pachniały świętami, egzotyką i luksusem. Bo oprócz zachwytów i westchnień, były też prawdziwym obiektem polowań. Trudne do zdobycia, gdy tylko pojawiały się w okolicy, miasteczko szumiało pomarańczowym echem. Niestety, nie do wszystkich domów docierało ono na tyle szybko, by dorośli zdążyli do sklepu zanim spod lady zniknął ostatni pachnący owoc. Dziś, kiedy można je bez kłopotu kupić przez cały rok, mam wrażenie, że są trochę zapomnianym owocem. Oczywiście stanowią ładną ozdobę stołu, wyciskamy z nich sok i kandyzujemy skórkę, ale same owoce dość rzadko stają się bohaterami deserów. Jestem pewna, że zasługują na znacznie więcej. 


Kucharz radzi, by podać je z cukrem. I choć w Kucharzu zadurzona jestem po uszy, to nie posłucham jego rady dosłownie. Myślę, że pomarańczom jeszcze lepiej będzie w towarzystwie karmelu. I tak jak cukier rozpływa się pod wpływem ciepła, tak ja rozpływam się na samą myśl pomarańczach w karmelu, a właściwie w karmelowym sosie. 


"Do pół funta cukru nalać trochę wody, aby tylko wsiąknął w siebie i niech się smaży. Jak  się zacznie z niego kurzyć, wlać znów parę łyżek gorącej wody i niech się jeszcze gotuje do brunatności; potem można dolać trochę wody, bo karmel lepiej się przechowuje gdy jest rzadki. W gorący karmel można jeszcze wrzucić dwie cebule z łupiną dla lepszego smaku." *


Eksperyment z cebulą wciąż przede mną. Cukier także się u mnie nie kurzył, ale pięknie z wodą skarmelizował. Po dodaniu śmietany i masła powstał cudowny, gęsty sos, który stał się bazą do wersji ostatecznej w dwóch odsłonach - sosu karmelowego z cointreau i sosu karmelowego z solą morską. Pierwsza wersja jest dość klasyczna i oczywista, za to druga to absolutna rozkosz. Nie mogłam się powstrzymać przed wyjadaniem go z garnuszka, oblizywaniem łyżki, palców i dreptaniem do lodówki w środku nocy, by po kryjomu podjeść kilka łyżeczek (no dobrze, łyżek:). Publicznie przyznaję, że jestem od tego sosu uzależniona, nie mam zamiaru walczyć z tym nałogiem, i nie wyobrażam sobie, by w mojej lodówce nie znalazł się choć mały słoiczek tej karmelowej pyszności!  


Niestety, ten deser mam jedną wadę - może być powodem ambarasu dla gości - ciężko będzie im się powstrzymać przed wylizaniem palców, a o talerzyku już nie wspomnę.  Jestem jednak pewna, że o taki ambaras będą Was nie jeden raz prosić. I nie będzie na to rady innej, niż tylko przygotować kolejną porcję pomarańczy w karmelu
Zanim jednak zabierzecie się do obierania pomarańczy, przeczytajcie jeszcze ujmującą  radę Kucharza o podawaniu owoców, może ktoś z Was i z niej zechce skorzystać:)

"Owoce podają się w koszykach srebrnych, kryształowych lub natacach, w każdym razie nie należy każdego gatunku oddzielać, tylko wszystkie razem gustownie ułożyć na winogronowych liściach, któremi  wykładając dno koszyka lub tacy niech się zwieszają aż po za brzegi. Jabłka, gruszki, piękne gatunki śliwek, a na wierzchu gdzie niegdzie winne grono, tak ułożone owoce służą do ozdoby stołów i przedstawiają miły dla oka widok. " *



POMARAŃCZE W SOSIE KARMELOWYM Z SOLĄ MORSKĄ I COINTREAU

/na 4 porcje/ 

4 pomarańcze (najlepiej małe lub średnie)
1 filiżanka cukru 
125ml śmietany 30%
1 łyżka masła
1/4 szklanki wody
3 łyżki cointreau
1/2 łyżeczki soli morskiej


W garnku z grubym dnem połączyć cukier z wodą - rozmieszać tak, by cukier wsiąknął całość wody (strukturą przypomina mokry piasek). Wstawić na średni ogień i doprowadzić do skarmelizowania cukru. Będzie to trwało ok. 10 minut lub dłużej. W tym czasie nie mieszać - można jedynie poruszać rondlem, by cukier równomiernie się rozpuszczał i karmelizował. Gdy nabierze koloru bursztynu, zdjąć z ognia i wlać śmietanę. Uwaga! Karmel jest gorący, po dodaniu śmietany może pryskać! oraz zbić się w grudki. W takim wypadku garnek należy wstawić ponowne na mały ogień i mieszać do momentu, aż cukier się nie rozpuści. Po zdjęciu z ognia dodać masło i dokładne połączyć z resztą. Na tym etapie sos można podzielić na dwie części. Do jednej dodać likier, a do drugiej sól morską i dobrze wymieszać. Początkowo sos jest dość rzadki, jednak w miarę stygnięcia gęstnieje, a po kilkugodzinnym pobycie w lodówce staje się naprawdę bardzo gęsty. 


Pomarańcze obrać ze skórki ścinając ją ostrym nożem, tak, by pozbyć się także białej otoczki. Można je podać na kilka sposobów - w całości polane sosem lub pokrojone w plasterki. Bez względu na sposób podania kwaskowaty smak pomarańczy w połączeniu z sosem karmelowym daje naprawdę cudowny efekt. Koniecznie spróbujcie! 

 
* Kucharz Warszawski, rok wydania 1914, pisownia oryginalna. 
** przepis na pomarańcze w karmelu bazuje Oranges with Caramel Sauce Marthy Stewart. 


Drukuj przepis

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails