piątek, 30 lipca 2010

Na powrót. Ciepły i pachnący domem. Chleb.

Już wiem, że będę za nim tęsknić. 
Choć zawsze zabieram go ze sobą, znika po paru dniach i później pozostaje po nim jedynie parę okruchów i tęskne wspomnienie.  
Chleb.
Domowy chleb.
Polski chleb.
Jedyny taki na świecie. 
Najlepszy. 
Nie ma sobie równych. 
To pierwsza rzecz jakiej zawsze mi brak, gdy wyjeżdżam.
To pierwsza rzecz, jaką zjadam zaraz po powrocie.
Najlepszy jeszcze ciepły z chrupiącą skórką i miękkim sprężystym środkiem.
Z masłem wtapiającym się między dziurki.
Czasami spełnia się marzenie o piętce, opruszonej lekko podpieczoną mąką.
Pełnia szczęścia!


Najdłuższa rozłąka trwała 4 miesiące. Ponad 16 tygodni marzeń o kromce prawdziwego chleba. Prawie 120 dni wśród nijakich, suchych i gąbczastych prostokątów, których termin ważności przekraczał często wytęsknioną datę powrotu do domu, do chleba, do kromki z masłem i białym serem. 
Teraz rozstaniemy się na krócej, ale już mi go brak. Zjadam kromka za kromką z nadzieją , że robię w ten sposób kolejne zapasy smaku, w pamięci, w sercu. 


Niemal codziennie gotujemy, zjadamy lub oglądamy tyle smakołyków, wymyślnych potraw, wonnych dań. Są pyszne, pełne przypraw, wyszukanych składników i intrygujących nazw. Ale jestem pewna, że wielu z Was, podobnie jak ja, bez wahania mając do wyboru domowy chleb i wykwintne danie, wybrałoby najstarszą potrawę świata. 

Czy wiecie, że wypiekany jest od ponad 12 tysięcy lat?! Najstarszy chleb, jaki udało się znaleźć archeologom pochodzi z Krety i liczy ponad 6100 lat. Prawdopodobnie pierwszy chleb miał postać pasty powstałej ze zmieszania zbóż i wody. Jak to się stało, że powstała? Do dziś nie wiadomo czy pasta została zrobiona celowo czy była dziełem przypadku. Wiemy za to, że pierwsze chleby były płaskie i twarde. Dopiero Egipcjanie jako pierwsi wpadli na pomysł spulchnienia chleba. To właśnie oni ponad 4000 lat temu upiekli pierwszy chleb na zakwasie. Wieść niesie, że pewna niewolnica miała upiec chleb dla swojego pana. Ale zapomniała o pozostawionej na słońcu papce, która zaczęła fermentować. Wystraszona, chcąc uniknąć kary, mimo wszystko upiekła chlebowe placki ze sfermentowanej papki. Jakież było jej zdziwienie kiedy okazało się, że placki są o wiele pulchniejsze i smaczniejsze. 



Moja historia z zakwasem ma swoje wzloty i upadki. Po niezwykle aktywnym okresie wypiekania wyłącznie chlebów na zakwasie nastąpiła przerwa. Niestety, przeciwnik o znanej pewnie wielu z Was nazwie "brak czasu" wygrał pierwszą rundę. Ale zaczynam drugą. Nowy zakwas nastawiony, po powrocie będzie idealnie dojrzały i tym razem nie dam się pokonać. Jestem pewna, że "brak czasu" da się znokautować przy nieco lepszej organizacji. 
Tymczasem przed wyjazdem piekę jeden z moich ulubionych chlebów. Biały, drożdżowy, najprostszy. Nazywam go ekspresowy, bo robi się w mgnieniu oka i równie szybko znika. Oczywiście, najlepszy na ciepło, z masłem i twarożkiem. Właściwie nie wiem jak smakuje na drugi dzień, bo on jest z tych jednodniowych:) Kroimy kromka za kromką i jedynie żałujemy, że piętki są tylko dwie! 
Już teraz wiem, że to właśnie ten chleb upiekę zaraz po powrocie. Czym są dwie godziny czekania na ciepły bochenek w porównaniu z dwoma tygodniami rozłąki?! 

 
Przepis znalazłam dawno temu na blogu u Kasiac z Pokrojone doprawione.  Kasiaac niedawno powróciła do blogowania i jej powrót niezwykle mnie ucieszył. Ogromną radością będzie też zjedzenie tego chleba po powrocie. Najcudowniejsze powroty pachną domowym chlebem. 

Przed nami długo oczekiwane wakacje i moja pierwsza przerwa w blogowaniu. Już teraz się cieszę na wszystkie wspaniałości, jakie u Was zobaczę po powrocie! Do zobaczenia :) 


 BIAŁY CHLEB DROŻDŻOWY

2,5 szklanki mąki
1/2 szklanki letniego mleka
1/2 szklanki wody o temperaturze pokojowej
1 żółtko
1 łyżeczka soli
2 łyżeczki cukru
2 łyżeczki drożdży instant
1 łyżka rozpuszczonego i przestudzonego masła
1 białko (do posmarowania)


Mąkę przesiać. W małej misce wymieszać drożdże, cukier, 2 łyżeczki mąki i 0,25 szklanki mleka i odstawić na 10 minut.
Do mąki dodać sól, rozczyn drożdżowy, żółtko i resztę płynu i wyrabiać mikserem około 10 minut aż się zbije w gładką kulę. Zostawić do wyrośnięcia na około 45 min. Przełożyć na blat, odpowietrzyć ( są różne techniki odpowietrzania ciasta - ja z lubością stosuję metodę wbijania pięści:). Ciasto przekładam do wyłożonej papierem do pieczenia formy keksowej o wymiarze 27 x 8,5 cm. Po włożeniu ciasta do formy odstawiam go do drugiego rośnięcia na  ok. 30 minut (czasami już w połowie wyrastania wstawiam do piekarnika i ciasto pięknie podrasta w trakcie gdy piekarnik osiąga wymaganą temperaturę). Wyrośnięte ciasto smaruję chleb białkiem i piekę ok. 30 minut (do tzw. suchego patyczka) w temperaturze  190 stopni. 


* przepis cytuję za Kasiaac z moimi drobnymi zmianami.U Kasi występuję on jako chleb tostowy, jednak nam najbardziej smakuje świeży i nigdy nie doczekał momentu wsadzenia go do tostera:)

* Informacje na temat historii chleba znalazłam na tej stronie (klik).

czwartek, 29 lipca 2010

Czekolada i truskawki. Z radości.

W. miał pomysł. Zapisał go - zawsze zapisuje. Wszędzie pełno jego zeszytów, notesów, karteczek. Twórczy bałagan, w którym ja się gubię, a On odnajduje. Ale niech tak będzie. Ten nieporządek  jest dla mnie ostoją. To mój bezpieczny horyzont. Gdyby zniknęły karteczki, papiery, nieustannie kupowane notesy, świat by się zachwiał. W głębi duszy celebruję więc ten papierowy nieład, choć kobieca natura czasami chciałaby ułożyć wszystko równiutko i prościutko. 


Pomysł był ciekawy, bardzo. W. zrobił plan. Wyznaczył cel i termin. Podziwiałam jego determinację i zapał. I wiedzę. I ponownie zrozumiałam dlaczego skrzętnie zbiera wszystkie ciekawe artykuły prasowe i dlaczego  w jego gabinecie niczym drapacze chmur piętrzą się coraz to wyższe stosy gazet (nasz dom to istna twierdza prasy  i czasopism, które W. niezmiennie i do upadłego chroni przed wrogim skupem makulatury).
Skończył w wyznaczonym terminie. Zebrał razem wszystkie słowa jakimi opisał swój  pomysł. Zapisał i wysłał.  I czekał. 


Ktoś inny przeczytał i wysłał do W. odpowiedź. Dobrą wiadomość. 
Bo W. zawsze chciał wydać książkę. Ale pewnie nie marzył o tym, że zostanie wydana  ... w dniu jego urodzin!
Bardzo się cieszę. Trzymam w ręku książkę i wiem o niej wszystko - wiem kiedy zrodził się pomysł, skąd się wziął, jak zamieniał się w słowa, jak pięknie rozpromieniła się twarz W. kiedy dotarła dobra wiadomość. 


W. ma jedną słabość - jest ciemna, gorzka i da się łamać w zgrabne kosteczki. Czekolada. Owijam radość w czekoladę, tak będzie mu najbardziej smakowała. Okrągła, mocno czekoladowa tarta. Najlepiej smakuje z truskawkami i bitą śmietaną. I kiedy jemy ją razem.  I kiedy W. opowiada o kolejnym pomyśle ... 


TARTA CZEKOLADOWA 
/bez pieczenia/

SPÓD
100 g orzechów pekan (można zastąpić włoskimi)
100 g herbatników czekoladowych
1 łyżka kakao 
3 łyżeczki drobnego brązowego cukru
1 łyżka rumu (dałam 3:)
30 g stopionego masła
40 gorzkiej czekolady, stopionej w kąpieli wodnej


Formę na tartę o średnicy 23 cm lekko natłuścić. Wszystkie składniki zmiksować krótkimi pulsami po 30 sekund na jednolite kruche ciasto. Wyłożyć nim dno i boki formy. Schłodzić w lodówce aż stwardnieje.


NADZIENIE
200 g ciemnej czekolady dobrej jakości 
125 ml śmietany 30% 
250 ml śmietany kremówki, ubitej
30 g masła

W rondlu o grubym dnie mieszać na małym ogniu czekoladę, masło i śmietanę, aż czekolada się i masło się stopią i powstanie gładka masa. Zdjąć z ognia, ubić i lekko ostudzić. Metalową łyżką wmieszać ubitą śmietanę (zostawić odrobinę do dekoracji)  na gładką masę, przelać na ciasto. Chłodzić w lodówce, aż masa stężeje. 
Gotową tartę udekorować bitą śmietaną i truskawkami.


* przepis cytuję za książką DESERY wydawnictwa Konemann.

wtorek, 27 lipca 2010

Rożek i spółka. W krainie wielu lodów.

"Trucizna!!!" - taki krzyk podniósł się na ich widok,  kiedy w 1831 roku pojawiły się na balu amerykańskich wyższych sfer. Jedynie brawurowa pokojówka zdobyła się na odwagę i spróbowała lodowy deser orzekając "Przepyszne!". Od czasów jaskiniowych znano ogień i gorące jedzenie , ale zimne potrawy traktowano  nieufnie, często z lękiem. 


Za europejską ojczyznę lodów uważa się Włochy - Marco Polo, powróciwszy z wyprawy do Chin, gdzie sporządzane były już 3000 lat temu, przywiózł przepis na zimny deser, przypominający współczesne sorbety.
Z Włoch lody powędrowały do Francji, prawdopodobnie za sprawą Katarzyny Medycejskiej. Pierwsza lodziarnia, Cafe Procope, powstała w Paryżu w 1681 roku. Znacznie później, bo dopiero w 1851 roku rozpoczęto masową produkcję lodów za oceanem, w Ameryce. 


Do Polski lody trafiły za panowania Augusta III i początkowo zarezerwowane były wyłącznie dla wybrańców. Przez kilka stuleci produkcja lodów zależała od dostaw lodu zbieranego w zimie ze stawów i jezior. Przełom w historii lodowej nastąpił dopiero w połowie XIX w.,  kiedy w 1876 roku Niemiec Carl von Linde wynalazł chłodziarkę. 


Dla mnie w całej historii lodów największym odkryciem było znalezienie przepisu na lody bez jajek na blogu Cudawianki (klik). Zrobione tą metodą lody kawowe (klik) absolutnie zasługują na miano najlepszych pod słońcem. Ale nie tylko one! Z mlekiem kondensowanym i śmietaną można łączyć dowolne składniki w różnych proporcjach i zawsze wychodzą absolutnie cudowne i kremowe lody. 


Ja kręcę na okrągło. Lody, oczywiście. Świadomość, że są domowe, bez jajek, pozbawione barwników i innych sztuczności dodatkowo zwiększa  ogromny apetyt jaki mamy w tym roku na lody. W menu naszej domowej lodziarni pojawiły się w tym sezonie znane Wam już z majowego wpisu lody karmelowe z solonym masłem i chrupiącym słodko-słonym karmelem, wspomniane powyżej lody kawowe, truskawkowe z octem balsamicznym oraz bohaterowie dzisiejszego wpisu - lody malinowe, z czerwonej porzeczki, rabarbarowe z imbirem, pina colada, kajmakowe oraz czekoladowo-orzechowe. W zamrażalce chłodzą się teraz orzechowe, a sesji nie doczekały  niestety miętowe z czekoladą - zniknęły przy pierwszym rozdaniu. W planach kolejne smaki, w tym obiecane już wcześniej lody i sorbety wytrawne, ale to dopiero po naszym powrocie z wakacji. Tymczasem łapcie rożek i częstujcie się - mam nadzieję, że przynajmniej część z Was znajdzie tu choć jeden z ulubionych smaków. Jeśli go zabrakło, złóżcie zamówienie - chętnie zakręcę maszyną:)


LODY CZEKOLADOWO-ORZECHOWE

filiżanka Nutelli lub innego kremu czekoladowo-orzechowego (użyłam mniej słodkiego kremu z Terravity)
200 słodzonego mleka kondensowanego
300 g śmietany kremówki


Mleko połączyć ze śmietaną, dodać krem czekoladowo-orzechowy (wyjmijcie go wcześniej z lodówki, inaczej będzie zbyt twardy i trudno będzie go połączyć z pozostałymi składnikami. Jeśli macie syrop kokosowy, można także dodać. Wszystkie składniki dokładnie wymieszać i przełożyć do maszynki. Dalej postępować zgodnie z instrukcją producenta.

LODY MALINOWE

świeże lub mrożone maliny (ilość wg uznania, ja dałam 2 szklanki świeżo zerwanych malin)
200 g słodzonego mleka kondensowanego
300 g śmietany kremówki


Maliny rozgniatam, ale nie miksuję - lubię czuć kawałki owoców. Mleko łączę ze śmietaną, dodaję rozgniecione maliny, dokładnie mieszam i przekładam do maszynki na lody. Dalej postępuję zgodnie z instrukcją producenta. 

LODY RABARBAROWE Z IMBIREM
  
czubata szklanka musu rabarbarowego
200g słodzonego mleka kondensowanego
300g śmietany kremówki
1,5 łyżeczki imbiru w proszku 


Mleko łączę ze śmietaną, dodaję mus rabarbarowy i imbir, dokładnie mieszam i przekładam do maszynki na lody. Dalej postępuję zgodnie z instrukcją producenta. 

LODY Z CZERWONEJ PORZECZKI

świeża lub mrożona czerwona porzeczka (ilość wg uznania, ja dałam 2 szklanki)
200 g słodzonego mleka kondensowanego
300 g śmietany kremówki


Porzeczki rozgniatam, ale nie miksuję - lubię czuć kawałki owoców. Mleko łączę ze śmietaną, dodaję rozgniecione porzeczki, dokładnie mieszam i przekładam do maszynki na lody. Dalej postępuję zgodnie z instrukcją producenta. 

LODY KAJMAKOWE

puszka gotowej masy kajmakowej
200 g śmietany kremówki


Masę kajmakową przełożyć do miski i dokładnie wymieszać ze śmietaną. Przelać do maszynki do lodów i dalej postępować zgodnie z instrukcją producenta (u mnie lody kręciły się 40 minut).  W tym przepisie nie używam mleka kondensowanego, bo jest już z niego zrobiona masa kajmakowa. 

LODY PINA COLADA
puszka ananasa
200 słodzonego mleka kondensowanego
300 g śmietany kremówki
1/2 filiżanki wiórek kokosowych
2 łyżki syropu kokosowego (opcjonalnie)


Ananasa osączyć z zalewy i zmiksować. Mleko połączyć ze śmietaną, dodać ananasa i wiórki kokosowe. Jeśli macie syrop kokosowy, można także dodać. Wszystkie składniki dokładnie wymieszać i przełożyć do maszynki. Dalej postępować zgodnie z instrukcją producenta.

* Wszystkie przepisy na lody to moje kolejne propozycje do Lodowej Akcji prowadzonej przez  kasandraa6.
** Informacje o historii lodów znalazłam na portalu foody.pl

niedziela, 25 lipca 2010

Okiennice i gruszka miłości. Melanzane Parmigiana.

Pochodzi z Indii, w V wieku p.n.e. uprawiano go już w Chinach, a do Europy przywędrował dzięki Maurom, gdzie jako pierwsi za jego uprawę zabrali się Włosi. Jest krewnym ziemniaka, papryki i pomidora, choć roślinna genealogia szufladkuje go do rodziny .... jagód! Pan Bakłażan vel oberżyna znany jest też szerzej jako gruszka miłości, a dla wtajemniczonych jako psianka podłużna, jajko krzewiaste i bakman. Oprócz walorów smakowych i zdrowotnych szczyci się mianem afrodyzjaku, co dodatkowo przysparza mu rosnącej popularności. Jako jeden z nielicznych może się także poszczycić świętem w kalendarzu obchodzonym w niektórych państwach 10 marca jako Dzień Bakmana. Biorąc pod uwagę fakt, iż cechuje go wielobarwność (odmiany w kolorze żółtym, pomarańczowym czy marmurkowych) oraz różnorodność kształtów i rozmiarów (od metrowych kolosów po kilkucentymetrowe okazy), bakłażan z pewnością zasługuje na wysoką pozycję w kulinarnych rankingach. 


Nie wiem jak Wy, ale ja zakochałam się w Panu Bakłażanie od pierwszego wejrzenia.  Skłamałabym mówiąc, że dla mnie ważne jest tylko wnętrze. Ciemna karnacja, zalotny połysk gładkiej skórki, intrygujący kształt i cudowny seledynowy berecik z antenką - na jego widok serce zawsze bije mi mocniej, a gdy pomyślę o jego bogatym wnętrzu - jestem zgubiona! 


Grillowany, pieczony, nadziewany, zamieniony w roladki, kawior czy nawet zupę, zawsze zachwyca i rozpala apetyt na jeszcze więcej. Podobnie jak dziś,  kiedy mieliśmy ogromną ochotę na jeszcze jedną porcję Melanzane Parmigiana. Nie będę obiektywna i powiem, że to moje ulubione i najlepsze danie z bakłażanem w roli głównej. Ponieważ jednym z głównych składników jest m.in. parmezan, zawsze byłam przekonana, że to właśnie jemu poświęcona jest nazwa potrawy (melanzana oznacza bakłażan). Jak jednak podaje La Cucina Tradizionale Siciliana, A. Pomar,  jest to danie typowo sycylijskie zawdzięczające swą nazwę określeniu parmiciana, co w sycylijskim dialekcie oznacza "listewkę w drewnianej okiennicy".  I rzeczywiście, bakłażan w tej potrawie układany jest w taki sam sposób, w jaki zachodzą na siebie deseczki w tradycyjnych drewnianych okiennicach. 

Zapieczony w aromatycznym sosie pomidorowym z parmezanem, mozarellą, czosnkiem, oliwą i ziołami jest wszystkim tym, czego potrzeba mi do szczęścia podczas wakacyjnego posiłku. Czuć w nim promienie słońca, w których dojrzewały warzywa. Gładkość mozarelli, intensywność parmezanu, słodycz pomidorów, wonny aromat czosnku i rześkość bazylii sprawiają, że okiennice z gruszki miłości odkrywają przed nami prawdziwie śródziemnomorski krajobraz. 


MELANZANE PARMIGIANA
/na 2 porcje/

2 bakłażany
1 średnia cebula
1/2 kg dojrzałych pomidorów
2 duże ząbki czosnku
garść świeżej bazylii i oregano
2-3 kule mozarelli
2-3 garści świeżo startego parmezanu
oliwa z oliwek
sól i pieprz do smaku


Bakłażany opłukać i odciąć "berecik z antenką". Pokroić na plastry grubości 0,5 cm i rozłożyć na sicie lub ściereczce. Posypać z wierzchu solą i odstawić na ok. 15 minut. Sól wyciągnie goryczkowy smak. Po upływie 15 minut plastry bakłażana opłukać i osuszyć np. ręcznikiem papierowym. Rozgrzać patelnię grillową i układać na niej osuszone plastry bakłażana. Grillować z obu stron - ja początkowo grilluję na sucho, dopiero pod koniec smaruję plastry z każdej strony oliwą czosnkową. Grillowane bakłażany uzyskują kremową, delikatną konsystencję i nie nasiąkają tłuszczem tak jak podczas tradycyjnego smażenia, kiedy chłoną tłuszcz jak gąbka.


Na oddzielnej patelni rozgrzać oliwę i wrzucić na nią drobno pokrojoną cebulę i czosnek. Po chwili dorzucić pokrojone pomidory oraz część ziół. Doprawić do smaku solą i pieprzem. Dusić pod przykryciem przez ok. 10-15 minut. Gotowy sos można zmiksować, wówczas danie będzie jeszcze bardziej kremowe - ja tak zrobiłam.


Piekarnik rozgrzać do 190 stopni. Naczynie żaroodporne wysmarować oliwą. Na dnie rozprowadzić cieniutką warstwę sosu pomidorowego i posypać go częścią tartego parmezanu. Ułożyć na nim plastry bakłażana - tak, aby nachodziły na siebie (jak w okiennicach:). Kolejną warstwę ułożyć z pokrojonej w plastry mozarelli, posypać ją ziołami i rozprowadzić kolejną porcję sosu pomidorowego. Następne warstwy układać w tej samej kolejności. Wstawić do piekarnika na ok. 30 minut. Można podawać na gorąco lub na zimno, w obu wersjach równie pyszne, choć  na tą drugą zwykle są mniejsze szanse, bo danie jest tak pyszne, że właściwie znika od razu. Polecam! 


 Przepisów na Melanzane Parmigiana jest pewnie tyle ile osób, które je przyrządza. Kuchnię włoską cechuje silna regionalność i przywiązanie do własnych przepisów, które przez każdego Włocha uważane są za najlepsze. Trudno zatem wzorować się na jednym sztandarowym przepisie. Moja wersja Melanzane Parmigiana to wypadkowa kilku przepisów, która najbardziej nam odpowiada. Mam nadzieję, że i Wam zasmakuje.


Ten przepis to moja kolejna propozycja do akcji Smacznie i pomidorowo prowadzonej przez Katarzynę_sar.

czwartek, 22 lipca 2010

Moje małe Croquembouche. TU I TAM.


Po raz drugi spotykam się z Amber w TU I TAM. Jak już pisałyśmy, dzieli nas odległość nie pozwalająca na regularne odwiedziny w naszych kuchniach, dlatego chcemy od czasu do czasu choć wirtualnie stanąć razem w kuchni i wspólnie pogotować. Chodzi o czystą przyjemność, jaką jest dla nas tworzenie i próbowanie nowych smaków. TU I TAM. Tak nazwałyśmy nasz wspólny pomysł, o którym piszemy TU i TAM, czyli na naszych blogach - u Amber w Kuchennymi Drzwiami i u Anny-Marii w Kucharni



Tym razem pomysłodawczynią była Amber, która zaproponowała ptysie z kremem cytrynowym i sosem jagodowym.  Podobnie jak poprzednim razem, kiedy gotowałyśmy gołąbki w liściach z botwinki, i tym razem nie wymieniłyśmy się żadnym przepisem. Inspiracją dla Amber były ptysie wypatrzone w jednym z kulinarnych pism, ja miałam jedynie przesłaną wirtualnie nazwę (i zeskanowane zdjęcie, które Amber wysłała mi mailem, ale nie chcąc się sugerować, usunęłam je z komputera nie otwierając pliku). Spotkanie w TU I TAM to nie tylko radość wspólnego gotowania czy pieczenia, ale także fantastyczna i niezwykle ekscytująca chwila kiedy mając jedynie nazwę możemy pozwolić sobie na trochę fantazji podszytej dodatkowo ogromną ciekawością tego, jak ta sama potrawa lub deser zostanie przygotowana w drugiej kuchni. 


Nie miałam właściwie chwili czasu by przygotować się do pieczenia ptysi, poszukać ciekawego przepisu na krem i sos. Trwający w domu remont w połączeniu z męczącym upałem, regularnym wyłączaniem prądu, wierceniem, stukaniem, cięciem i kuciem zmusiły mnie do ciągłego spychania ptysi na później. Amber cierpliwie czekała, choć ja i tak czułam oddech wielkiego ptysia na moich plecach...


Ale udało się! Dom opuściła ekipa "dziewięciu wspaniałych". Godzinę po ich wyjściu  nareszcie nastał czas na ptysie, a ja czułam się jak zupełnie nieprzygotowana do zajęć uczennica. Ściągnęłam z półki pierwszą z brzegu książkę, otwarłam na stronie - PTYSIE i przygotowałam ciasto. Ściąga była dobrym źródłem, bo ciasto wyszło idealne. 
Mając w głowie jedynie obraz pokaźnego ptysia, przełożyłam ciasto do szprycy, by zabrać się za masową produkcję. I w tym momencie pomyślałam, że może jednak wycisnę malutkie porcje i upiekę mini-ptysie, zwane też profiterolkami. Dzięki temu będę mogła zjeść znacznie więcej i nie dręczyć się wyrzutami sumienia za ptysiowe łakomstwo. Tak też zrobiłam. 


Gdy maluchy się suszyły, przyszła pora na krem. Ale jaki? Nawet nie byłam pewna czy mam w domu cytryny (remont nie sprzyja dbałości o zapas podstawowych produktów). Znów ściąga, tym razem innego autora, ale równie wspaniała. Angielskie wydanie Puddings and Desserts pod hasłem profiterolki podaje do nich przepis na creme patisserie. "Tylko nie to!!!", pomyślałam. Większość zapamiętanych przeze mnie wpisów na jego temat to opis komplikacji, upadków i kompletnego fiaska. Szczerze mówiąc na tym etapie miałam ochotę zakończyć przygodę o nazwie ptysie z kremem. Nie wiem co mną pokierowało, pewnie  zmęczenie, brak czasu i jakichkolwiek innych alternatyw, ale  mimo to zabrałam się za ten krem, po raz pierwszy w życiu. W podanej przez książkę wersji okazał się jednak niebywale prosty, nie przysporzył mi żadnych problemów, a co najważniejsze, był przepyszny! 


Pora zatem na sos jagodowy. Ratunku!!! Nie kupiłam jagód!!! Znów nieprzygotowana do zajęć! Ale mam mrożone, uff. I tu kolejny dylemat czy nadziane ptysie polać sosem, czy może lepiej przekroić je na pół i sos nałożyć na nadzienie i potem złożyć ptysia. Problem z tym sosem. I jak mała piłeczka skacząca na głowie pomysłowego Dobromira, wpada mi do głowy pomysł, by zamiast sosu zrobić lukier jagodowy. Wiem, że to baaardzo daleka droga od sosu, ale w końcu z dodatkiem soku jagodowego, więc mam nadzieję, że Amber mi to zaliczy;) 


No właśnie, Amber, czyli bursztyn. Te małe ptysie też kolorem trochę przypominają bursztyny, takie surowe, nieoszlifowane. A gdyby tak dodać im połysku i część oblać karmelem? Będę bardziej szlachetne. I ponownie wpada do głowy  myśl, a raczej obraz widzianego kiedyś  Croquembouche. "Dosłownie nazwa ta znaczy chrupiące w ustach , a croquembouche (klik) to tradycyjny francuski deser z ptysiów nadziewanych śmietaną lub creme patisserie, ułożonych w kształt wieży. Ptysie przykleja się do siebie karmelem. Croquembouche zwykle podaje się przy okazji uroczystości, takich jak wesela lub pierwsza komunia" * . 


Wówczas na jego widok pomyślałam "Tego na pewno nigdy nie zrobię!", ale teraz pomyślałam, że to jedyny i najlepszy pomysł, by te karmelowo-jagodowe ptysie zebrać razem. I tak zrobiłam. Lekcję na temat "Ptysie z kremem cytrynowym i sosem jagodowym" w końcu udało mi się odrobić, teraz jedynie czekam na decyzję Amber licząc, że tą daleką od oryginału wersje uzna jednak za zaliczoną! 


Choć całość wymaga trochę pracy, to zapewniam Was jest tego warta, nawet jeśli nie macie w planach wesela ani komunii;) Profiterolki pokryte karmelem zachowują dzięki niemu cudowną chrupkość, cytrynowy krem wspaniale kontrastuje ze słodyczą karmelu, jest lekki i rześki. Jagodowy lukier oprócz tego, że ma jeden z moich ulubionych kolorów, jest równie pyszny i świetnie pasuje do cytrynowego nadzienia. Polecam! A Amber dziękuję za wspólne ptysiowe popołudnie:)


PTYSIE  A'LA CROQUEMBOUCHE 
/z podanej porcji upiekłam 33 małe profiterolki oraz sporą porcję groszku ptysiowego dla Synka:) /

Na ciasto ptysiowe **
50g masła 
90 g mąki
3 jajka, lekko roztrzepane
180 ml wody

Piekarnik rozgrzać do temperatury 210 stopni. Masło przełożyć do garnka o grubym dnie, dodać 180 ml wody i mieszać na średnim ogniu, aż prawie się zagotuje. Zdjąć z ognia i szybko wymieszać z mąką. Postawić ponownie na ogniu i ubijać drewnianą łyżką, aż ciasto zbierze się z jednej strony garnka (będzie gładkie). Odstawić do przestudzenia. Przełożyć do miski i ubijać drewnianą łyżką aż zupełnie ostygnie. Stopniowo dodawać roztrzepane jajka, po 3 łyżeczki naraz, dokładnie ubijając, aż całe jajka będą zużyte, a ciasto gęste i lśniące - wetknięta w nie drewniana łyżka powinna stać prosto. Przełożyć do szprycy i wyciskać maleńkie porcje, o średnicy ok. 3 cm ( w trakcie pieczenia i tak mocno urosną). Blachy skropić wodą, dzięki niej powstanie para, która ułatwi ptysiom rośnięcie. Piec ok. 20-30 minut, aż zbrązowieją i będą wydawać głuchy odgłos po stuknięciu w spód. Wyjąć i w spodzie każdego ptysia zrobić mały otwór. Wstawić do piekarnika jeszcze na 5 minut, by wyschły. Studzić na drucianej podstawce. 


CREME PATISSERIE ***
2 żółtka
1 białko
50 g drobnego cukru do wypieków
25 g mąki 
300 ml mleka
1/4 łyżeczki esencji waniliowej
kilka łyżek soku z cytryny

Żółtka z białkiem przełożyć do miksera, dodać cukier i ubić razem do uzyskania niemal białej, puszystej masy. Stopniowo dodawać mąkę i mleko. Przelać do garnka o grubym dnie i trzymając na małym ogniu zagotować, stale mieszając. Gotować przez 3-5 minut, do momentu aż krem zgęstnieje. Doprawić do smaku wanilią i sokiem cytrynowym. Przełożyć do schłodzonej wcześniej miski i nadal co chwilę mieszać, co zapobiegnie utworzenie się na wierzchu kożucha. 
Wystudzony krem przełożyć do rękawa cukierniczego lub szprycy z najcieńszą końcówką i nadziewać nim ptysie (przez dziurki w spodzie zrobione na potrzeby suszenia profiterolek). Nadziane ptysie smarować lukrem jagodowym lub pokryć karmelem. Część ptysi celowo zostawiłam bez "dekoracji".  


LUKIER JAGODOWY
cukier puder (ilość "na oko":)
sok z cytryny
kilka kropli soku z jagód

Cukier wsypać do miseczki (użyłam ok. 6 łyżek), dodać sok z cytryny - nie za dużo, tak, aby przy ucieraniu uzyskać gładki, ale nie zbyt luźny lukier. Na koniec zabarwić sokiem z jagód i jeszcze raz dokładnie wymieszać. Jeśli lukier jest za rzadki, dosypać jeszcze trochę cukru pudru. 


KARMEL
1 filiżanka cukru ( pół filiżanki białego, pół ciemnego)
1/8 filiżanki wody

Cukier wsypać do rondelka o grubym dnie. Dodać wodę. Trzymać na ogniu do momentu aż cukier się całkowicie rozpuści i nabierze złotego, karmelowego koloru. Uwaga! Nie mieszać w tym czasie, dzięki temu cukier równomierni się rozpuści i nie powstaną grudki.Użyłam dwóch rodzajów cukru i karmel zrobiłam w dwóch osobnych rondelkach, dzięki czemu uzyskałam jasny i ciemny karmel. Ptysie zanurzać czubkami w gorącym karmelu.


Za podstawę do ułożenia Croquembouche posłużył mi spód upieczony z ciasta francuskiego. Gotowe ptysie należy zanurzać spodem w karmelu - podziała jak klej. Układać w kształcie koła, tak by stykały się ze sobą. Kolejne poziomy powinny się zwężać, tak by ostatecznie uzyskać kształt stożkowej wieży. Wnętrze wieży także wypełniłam ptysiami.  
Tradycyjnie gotowe Croquembouche powinno się jeszcze udekorować nitkami z karmelu, ale było tak gorąco, że moje nitki niemal od razu się stopiły...


Oczywiście prawdziwe Croquembouche jest znacznie większe, bo składa się z dość dużej ilości ptysi. Ja, nie wiedząc początkowo, że taki będzie finał, nie upiekłam ich aż tylu. Po za tym, w trakcie przygotowywania, jako wykonawca, musiałam upewnić się, czy każda z wersji jest równie smaczna jak poprzednia, więc w ramach nieuniknionej degustacji nie jeden ptyś został z wielką przyjemnością zjedzony, znacznie uszczuplając ilość wyjściową:)

* cytuję za książką DESERY, wydawnictwa Konemann 

** przepis pochodzi z książki DESERY, wydawnictwo Konemann

*** przepis na creme patissere pochodzi z książki Pudding and Desserts, Elizabeth Pomeroy.

poniedziałek, 19 lipca 2010

Blanka. Jedno marzenie i ostatni kwiat.

Czy ktoś ją widział?
Ma na imię Blanka.
Poznacie ją po jasnej delikatnej skórce kryjącej szlachetne krągłości. Po koralach z pereł i po zapachu lata o smaku niemal już zapomnianym. 
Była w moim ogrodzie tuż za krzakiem agrestu. Oczami pamięci widzę ją w innych, nieistniejących już ogrodach. Piękną, lśniącą w słońcu perłową damę. Pytam znajomych, pytam obcych - nikt nie widział, nie wie gdzie jest, nie wie co się stało...
To lato zrodziło tęsknotę i marzenie. Za Blanką, białą damą. Gdzie jej szukać?


Kolejny upalny dzień kończymy późną wizytą w dużym sklepie. Niechętnie go odwiedzam. Nie lubię miejsc, gdzie osacza mnie sieć promocji i towarów, sprytnie ułożonych tak, bym nierozsądnie padła ich ofiarą. Szybko więc pokonuję kolejne alejki. I nagle staję w miejscu. Serce zaczyna bić mocniej. Oczy jeszcze nie dowierzają, ale na ustach już wielki uśmiech. Jest! Znalazłam! I wyciągam ręce po Blankę. I mam! Mam jedyną i ostatnią łubiankę z ribens niveum, czyli białą porzeczką, zwaną Blanką


W kasie centrum handlowego kupuję moje marzenie za 5,99 zł . Wielka radość. I wielki smutek. Takie jedno, małe marzenie spełnione w takim wielkim bezdusznym sklepie... Czy nie spotkam już Blanki w ogrodzie, na straganie?! Czy ta cudowna perłowa piękność będzie tylko rzadkim towarem upchanym niedbale na półce w sklepie?!


A może rośnie  u Was? Może jest nadzieja, że powróci do naszych ogrodów. Przecież jest silna, odporna na choroby, nie wymaga troskliwej opieki. Już wiem, że ja zasadzę krzak  w ogrodzie i będę cierpliwie czekać na lśniące perełki owoców. Ta cierpliwość jest ważna, by spełniło się marzenie, nawet jeśli trzeba na nie poczekać. Nawet jeśli zaskoczy nas w najmniej spodziewanym miejscu. 


Pięćset gram. Tyle ważyło moje marzenie. Co zrobić by zachować je na dłużej? Dodane do ciasta lub deseru nie przetrwa więcej niż dwa dni. Zbyt długo szukałam, by cieszyć się nim tak krótko. Ale znalazłam sposób, by cieszyć się Blanką aż do zimy. Właśnie wtedy sączona powoli nalewka z białej porzeczki rozgrzeje nas ciepłym aromatem lata. Macerując owoce mogę cieszyć się ich widokiem przez kilka tygodni. Ich smakiem, zamkniętym w jednej butelce, będziemy kropla po kropli  delektować się z nadzieją, że kolejną nalewkę zrobimy już z własnych porzeczek. 


 W dniu, w którym znalazłam białą porzeczkę, wśród drzew i krzewów za oknem zobaczyłam ostatni kwiat białego bzu! Nie wiem dlaczego rozkwitł tak późno. Chcę wierzyć, że tak miało być; że jedyna znaleziona przeze mnie biała porzeczka miała spotkać się z ostatnim kwiatem białego bzu. Połączyłam ich w nalewce. Patrzę codziennie na wielki słój i mam wrażenie, że zamknęłam w nim coś wyjątkowego, rzadkiego i jakże intrygującego. Nigdy wcześniej nie piłam nalewki z białej porzeczki. Nie wiem jak smakuje. I tym razem poczekam cierpliwie i na pewno Wam opowiem. Oczywiście, jeśli i Wy zechcecie na tą opowieść poczekać. 


NALEWKA Z BIAŁEJ PORZECZKI I OSTATNIEGO KWIATU BIAŁEGO BZU 

500 g białej porzeczki
250 g cukru 
1/2 litra czystej wódki
1/2 litra spirytusu (95%)
1 kwiat białego bzu (może być więcej, jeśli jakimś cudem o tej porze roku jeszcze je znajdziecie)


Owoce białej porzeczki należy dokładnie umyć i osuszyć. Przełożyć do dużego szklanego słoja, zalać wódką i spirytusem, dodać cukier. Kwiat białego bzu zawinąć w gazę i także włożyć do słoja. Słojem wstrząsam co 2 dni. Po upływie ok. trzech tygodni odcedzę owoce i przefiltruję płyn. Uzyskaną nalewkę przeleję do słoja i zachowam na zimowe wieczory.
 

Drukuj przepis

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails